Poniżej przedstawię dwa rażąco skrajne przypadki potraktowania mnie w puckim szpitalu.
Na wstępie, dla ścisłości dodam, że jestem od ponad roku w trakcie leczenia onkologicznego. Mam złośliwego międzybłoniaka opłucnej, biorę już trzecią serię chemioterapii. Z uwagi na zły stan zdrowia i ogólne wyniszczenie organizmu będące następstwem chemioterapii, m.in. problemy z sercem i wątrobą, dalszą chemioterapię chwilowo przerwano. Na chemioterapię dojeżdżałem do Gdańska i po podaniu wracałem do domu, nie leżałem tam na oddziale (tzw. chemioterapia dzienna).
A teraz do rzeczy: moje dwa pobyty w szpitalu w Pucku.
Pierwszy pobyt
20 listopada 2011 roku rano bardzo źle się poczułem. Miałem duszności, zawroty głowy, było mi bardzo słabo, próbowałem zmierzyć sobie ciśnienie krwi, ale zamiast tętna słychać było nieregularne stuki, szmery itp. W związku z tym żona natychmiast zawiozła mnie do izby przyjęć szpitala w Pucku.
Tam mnie przyjęto, udzielono pierwszej pomocy (po godzinie poczułem się znacznie lepiej), a następnie umieszczono na oddziale. W szpitalu leżałem do 23 listopada 2011 roku. Rozpoznanie (oprócz w/w międzybłoniaka): napadowe migotanie przedsionków oraz nieutrwalony częstoskurcz komorowy.
Obsłużono mnie bardzo profesjonalnie, sprawnie i fachowo (a w trakcie choroby już kilka szpitali zaliczyłem - więc mam porównanie). Porobili wszelkie badania, itp. Zostałem wypisany w ogólnym stanie dobrym (pomijając nowotwór).
Chciałbym tą drogą gorąco podziękować za wszystko pani lekarz dyżurnej (niestety nie pamiętam nazwiska), która mi udzieliła pierwszej pomocy, panu Andrzejowi Pecka - lekarzowi prowadzącemu, panu Tomaszowi Muzykiewiczowi - który mi robił badania, panu lekarzowi stażyście (nazwiska nie pamiętam) oraz wszystkim paniom pielęgniarkom za troskliwą opiekę.
Drugi pobyt (tylko na izbie przyjęć)
31 grudnia 2011 roku (po nieprzespanej wcześniej nocy), z objawami jak poprzednio i kilkudniowym wygłodzeniem, żona znowu zawiozła mnie do izby przyjęć szpitala w Pucku (godzina zgłoszenia 5:25 rano).
Zrobili mi EKG, pobrali krew do analizy, dali 4 kroplówki (2 duże butelki i 2 małe), następnie zrobili ponownie EKG, dali jeszcze jedną dużą butelkę kroplówki i bez jakiegokolwiek ponownego zbadania mnie, po pięciu godzinach pobytu na izbie przyjęć wypisali do domu. Na wypisie w rubryce „powód odmowy przyjęcia" wpisano: „brak wskazań do hospitalizacji”. Lekarz dyżurny za wszelką cenę starał się mnie nie przyjąć na oddział tłumacząc, że ma tylko jedno wolne łóżko. Kiedy próbowałem oponować, to wymyślił swoistą „teorię względności" na poparcie swoich argumentów. Powiedział mianowicie, że z medycznego punktu widzenia kwalifikuję się do hospitalizacji, ale nie kwalifikuję się do bezwzględnej hospitalizacji.
Odnośnie braku apetytu, to kazał mi jeść często, małymi porcjami, wtedy wszystko wróci do normy, a ja nie mogłem przełknąć nawet jednego łyka wody, bo zaraz wymiotowałem. Na wydrukach z EKG zmienili mi imię, brak na nich jakiegokolwiek podpisu, pieczątki, czy nazwiska osoby wykonującej badanie.
Ale prawdziwym horrorem dla żony i dla mnie okazało się natomiast zachowanie drugiego lekarza. Dopiero następnego dnia, po rozmowie z żoną dotarło do naszej świadomości, jaką zastosował wobec nas terapię szokową. Mianowicie: kiedy leżałem na izbie przyjęć pod kroplówką, ten lekarz zaczął robić żonie zarzuty, że się mną nie opiekuje, że nie zdaje sobie w ogóle sprawy z tego, jak poważny jest mój stan zdrowia, wypytywał żonę na co choruję (żona miała przy sobie całą moją dokumentację medyczną, łącznie z wypisami ze szpitali, wynikami badań itp., zna zawartość tej dokumentacji i wie doskonale jaki jest mój stan zdrowia, a o wspaniałej wręcz nadopiekuńczości i zaangażowaniu nie wspomnę), zadawał jeszcze inne głupie pytania.
Następnie przyszedł do mnie i mówił to samo (łącznie z zarzutami pod adresem mojej żony) oraz zapytał mnie, czy chcę poznać całą prawdę o stanie mojego zdrowia. Odpowiedziałem, że tak. Zapytał mnie, czy może powiedzieć to także mojej żonie. Również odpowiedziałem twierdząco (zaznaczyłem jednak, żeby nie mówił tego w zbyt drastyczny sposób). Nie powiedział jednak nic ani żonie, ani mnie o stanie mojego zdrowia. Wrócił do gabinetu, gdzie siedziała moja żona i jeszcze porobił jej parę zarzutów. Wtedy do świadomości żony dotarła przerażająca myśl: że to są ostatnie chwile mojego życia, a lekarz nie ma odwagi jej tego wprost powiedzieć. Opowiadała później, że poczuła się dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy kilka lat temu siedziała (też w szpitalu w Pucku) przy łóżku mojej konającej mamy i nagle z aparatury podtrzymującej życie rozległ się przeraźliwy pisk, a na monitorze ukazała się pozioma linia.
Żona straciła świadomość w gabinecie, nic do niej nie docierało, ale na krześle jakoś się utrzymała. Kiedy po chwili się ocknęła, zauważyła że pan doktor siedział przy biurku i spokojnie wypełniał jakieś dokumenty. Nie zaproponował nawet wody. Czyżby ci dwaj panowie lekarze obchodzili już Sylwestra? Po powrocie do domu byliśmy z żoną jak w transie, przygotowani na najgorsze, bezsilni i zrezygnowani, obojętni na wszystko, przekonani że dla mnie nie ma już ratunku. Dopiero następnego dnia (1 stycznia 2012 roku) zaczęliśmy rozmawiać na ten temat i planować, co i w jakiej kolejności załatwiać (testament, zamknięcie mojej działalności gospodarczej, przelewy oszczędności na kontach, sprawy rodzinne i domowe itp.).
W poniedziałek 2 stycznia od rana załatwialiśmy wszelkie w/w sprawy - ja leżałem i z wielkim trudem porozumiewałem się z żoną, a ona wszystko załatwiała. Następnie poprosiłem o księdza (przyjechał ksiądz Jan z Puckiego Hospicjum i udzielił mi Sakramentu Chorych). I wtedy moja córka Hania, jako jedyna realnie myśląca w tym momencie w domu (dzięki Bogu nie uczestniczyła w tym szpitalnym "show" w Pucku), zareagowała w gwałtowny sposób: "mamo, tatę trzeba ratować". Zadzwoniła natychmiast do naszego dobrego przyjaciela, doktora Piotra Drabarka, ten skontaktował się z ordynatorem dr. Zygmuntem Dębickim w Szpitalu w Helu, gdzie przyjęto mnie razu od na oddział w stanie niemal skrajnego wyczerpania.
Rozpoznanie choroby (między innymi): niewydolność krążeniowo-oddechowa, okresowe napadowe migotanie przedsionków, płyn w jamach opłucnowych i w jamie brzusznej oraz osierdziu, tamponada serca. Zostałem przetransportowany śmigłowcem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Kliniki Kardiochirurgii w Gdańsku, gdzie w trybie pilnym wykonano mi leczenie operacyjne tamponady serca. Następnie przywieziono mnie z powrotem do Szpitala w Helu. Ze szpitala w Helu zostałem wypisany 17 stycznia w stanie ogólnym dobrym, lecz osłabiony. Dziś, kiedy piszę te słowa, jest 19 stycznia wieczorem. Czuję się coraz lepiej i nabieram sił.
Chciałbym tą drogą gorąco podziękować Hani, doktorowi Drabarkowi i doktorowi Dębickiemu za uratowanie mi życia (nie ma w tych słowach ani cienia przesady). Ponadto bardzo dziękuję lekarzom: panu Tadeuszowi Bizewskiemu i panu Tomaszowi Radwańskiemu, oraz całemu personelowi medycznemu i nie tylko (również Księdzu Kapelanowi i pani Dance z kuchni), za bardzo troskliwą i fachową opiekę, dodawanie otuchy, oraz prawdziwie rodzinną atmosferę.
Postanowiłem ten swój przypadek opisać, w trosce o życie i zdrowie innych pacjentów. Chciałbym, aby władze powiatowe i szpitala w Pucku zrozumiały, że tak niewiele potrzeba zrobić, aby pacjentom pomagać w chorobie i cierpieniu, a nie szkodzić. Nie żywię urazy do tych panów lekarzy - już im wybaczyłem. Może - o ironio - dzięki nim żyję. Gdyby mnie byli przyjęli na oddział do Pucka, to któż to może wiedzieć, co by ze mną zrobili. Nie będę występował z roszczeniami finansowymi ani innymi wobec szpitala w Pucku, ani też personalnymi wobec tych lekarzy. Bardzo bym chciał, aby szpital w Pucku, tak bardzo przecież potrzebny mieszkańcom, nadal funkcjonował i żeby pacjenci mieli do niego pełne zaufanie.
Pucka umarłówka? "Mamo, tatę trzeba ratować"
POMORZE. Odkąd tylko pamiętam, do puckiego szpitala przywarło określenie "pucka umarłówka". Jeżeli ktoś się wybierał do szpitala, to znajomi odradzali mu: „tylko nie do Pucka”.
- 23.01.2012 00:00 (aktualizacja 05.08.2023 13:19)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze