Prawdopodobnie milczeliby dalej, gdyby tylu chętnych słuchaczy nie nalegało na zwierzenia. Jedna z takich osób – pani Anna Kos, zgodziła się podzielić z nami swoimi wspomnieniami.
Dzieciństwo
- Urodziłam się w Mirachowie w roku 1926. Moi rodzice mieli gospodarstwo rolne. Te lata wspominam jako beztroskie i szczęśliwe. Pomagałam rodzicom w pracy i bawiłam się z rodzeństwem. Ukończyłam sześć klas szkoły podstawowej. Nie było to kompletne wykształcenie podstawowe, ale szkoła w Mirachowie nie posiadała już więcej klas. Dyplom ukończenia otrzymałam w roku 1939 – czyli w roku wybuchu II wojny światowej. Miałam wtedy trzynaście lat.
Wojna
-Pamiętam, że wrzesień roku 1939 był miesiącem suchym i ciepłym. Jednego z takich pięknych dni wkroczyły na nasze tereny wojska niemieckie. Nie było żadnych bitew, nikt się przed nimi nie bronił. Po prostu szli i wszystko zajmowali. Nie mogłam się dalej uczyć, bo nie było legalnych szkół. Pracowałam więc na gospodarce. Żyliśmy z dnia na dzień, niepewni tego, co się może wydarzyć. W listopadzie roku 1944 zmarł nagle mój ojciec. To był ogromny cios dla całej naszej rodziny. Zostaliśmy zupełnie sami.
Dzień wyzwolenia?
-Po śmierci taty moja mama podupadła na zdrowiu. Pewnego dnia było z nią tak źle, że pobiegłam do cioci po lekarstwo. Był to akurat 13 marca. Tego dnia do Mirachowa wkroczyły wojska radzieckie. Wojna się skończyła. Poza tym na nasze tereny ściągali ludzie z Prus Wschodnich z całym swoim dobytkiem. Polecono im osiedlić się tutaj. Tymczasem po drodze do cioci widziałam wozy tych uchodźców pozostawione na ulicach. Wszystko było porozwalane, dookoła leżały rozrzucone pościele, ubrania, sprzęty... Nie wiedziałam co się dzieje. Po wsi spacerowali żołnierze Armii Czerwonej. Na dworze był mróz, wciąż leżał jeszcze śnieg. Mój znajomy, który mieszkał naprzeciwko kościoła w Mirachowie (wtedy był to kościół ewangelicki), zaofiarował, że mnie odprowadzi do cioci. Niestety, po drodze zatrzymało nas czterech NKWD-zistów. Zażądali dokumentów, ale nie miałam ich przy sobie. Zrewidowali nas. Zaczęli na nas krzyczeć coś po rosyjsku, wyprowadzili do nadleśnictwa i wepchnęli do stodoły. Tam było już około sto osób. Siedzieli oni w zamknięciu od kilku dni. Nawet wtedy, gdy ktoś chciał wyjść za potrzebą fizjologiczną, czuwał nad nim żołnierz z bronią. Trzeba było przy nim załatwić swoją potrzebę. To było bardzo przykre.
Za kłamstwo na Syberię
- Po jakimś czasie wezwano mnie na przesłuchanie. W budynku nadleśnictwa mieścił się sztab generalny NKWD. Sowieci pytali mnie, gdzie ukrywa się mój mąż – polski oficer. Tłumaczyłam, że nie mam męża. Nie chcieli mnie słuchać.
- Kłamiesz! Za twoje kłamstwo pojedziesz na Sybir! - krzyknął jeden z żołnierzy.
-Zaprowadzili mnie na strych. Nie byłam sama, znajdowało się tam sporo osób. Wśród nich spotkałam swoich znajomych: Leona Wadlera, pana Kruszyńskiego... Było też wielu ludzi, których nie znałam – uchodźców z Prus Wschodnich. Usiadłam na podłodze. Byłam załamana. Martwiłam się o mamę i o to, że nie wie, co się ze mną działo. Nie wiedziałam też do końca, co zamierzają z nami zrobić.
Wyprawa w głąb ZSRR
Po jakimś czasie wyprowadzono nas ze strychu. Musieliśmy wsiąść do samochodów wojskowych. Wywieźli nas do Miechucina i tam ponownie zamknięto, tym razem na dworcu kolejowym. Czekaliśmy tam dwie lub trzy noce. W końcu pognano nas dalej pieszo. Szliśmy torami kolejowymi do Łapalic, a z Łapalic do Kartuz szosą. W jednej kolumnie było około dwustu osób. Jakiś mężczyzna z naszej kolumny wyskoczył i chciał uciec do lasu, ale Sowieci go zabili. W kartuskim więzieniu dostaliśmy jeden posiłek przez te wszystkie dni: cienką zupkę i kawałek chleba. Potem samochodami wojskowymi wyruszyliśmy do Kościerzyny. Tam przetrzymywano nas w jakimś baraku, najprawdopodobniej byłym urzędzie. Wszędzie na podłodze leżały kartki żywnościowe. W latach okupacji takie kartki dostawało się na przydział jedzenia. Tam spotkałam swojego znajomego Edmunda Mejera. Przestraszył się mojego zmizerniałego wyglądu.
- Musisz się trzymać, jesteś taka chuda i słaba – powiedział do mnie.
-Dwa dni spędziliśmy w tym kościerskim urzędzie. Potem znów pieszo poprowadzono nas do Grudziądza. Nocleg zaplanowano w dużej stodole za Kościerzyną. Ucieszyłam się, ponieważ tam tak ładnie pachniało rosołkiem. Miałam nadzieję, że dostaniemy coś do jedzenia. Ale wtedy przyszedł rozkaz, by nas prowadzić dalej. Jedna dziewczyna nie wytrzymała i próbowała uciec. Nie udało jej się... Szliśmy i szliśmy. Większość z nas była zbyt otępiała głodem i zmęczeniem, by móc się sprzeciwiać. Szliśmy tam, gdzie nas prowadzono, robiliśmy to, co nam kazano. W stodole za Kościerzyną znalazłam zardzewiałą puszkę i to ona uratowała mnie od śmierci głodowej. Nabierałam sobie nią wodę z kałuż lub z kolein przy torach i mogłam się nieco tą wodą nasycić. Pamiętam postój nad pewną rzeką. Była akurat Palmowa Niedziela, wyszło trochę słońca. Siedzieliśmy na brzegu i grzaliśmy się w tych pierwszych wiosennych promieniach. Potem ruszyliśmy dalej. Przed nami był jeszcze spory kawał drogi. Niedaleko Grudziądza zastaliśmy zbombardowany most pontonowy. Wtedy kolejna dziewczyna chciała uciec. Wskoczyła do wody, ale ją wyciągnięto. Nie wiem, co się z nią stało... Natomiast nas zaprowadzono do więzienia w Grudziądzu. Zamknięto po czterdzieści osób w jednej celi. Dostaliśmy odrobinę jedzenia. Leżeliśmy na zimnej betonowej podłodze i czuliśmy się zupełnie pozbawieni sił. Dziewczyny zbuntowały się i powiedziały, że już się stąd nie ruszą. Podniosły wrzask. Mnie pokopał jeden z żołnierzy, bo powiedziałam, że nie pójdę ani kroku dalej. W Grudziądzu zmarło dużo mężczyzn. Najpierw puchły im brzuchy, a potem umierali. W pierwsze święto Wielkanocy wyprowadzono nas na dworzec i załadowano do sześćdziesięciu wagonów bydlęcych – po czterdzieści osób w jednym wagonie. I tu znowu moja puszka okazała się święta – wymieniłam ją na trochę jedzenia. Jechaliśmy dwadzieścia jeden dni, bez żadnego postoju. Naszą toaletą był otwór w podłodze w wagonie. Naszym łóżkiem – podłoga. Przez te trzy tygodnie dostaliśmy tylko zupę i kawałek chleba. Pociąg zatrzymał się w lesie. Jasność dnia tak nas oślepiła, że wypadliśmy wszyscy na kolana prosto w zaspy śniegu. Byliśmy na Sybirze.
Pierwsze miesiące
- Nasz łagier był ogromny, ze sporymi ziemiankami. Cały obóz otaczał kolczasty drut. W jednym pomieszczeniu spało 170 kobiet. Dom Sybiraka w Szymbarku jest dokładną kopią tej ziemianki, w której mieszkaliśmy. Ja spałam na pryczy z tyłu u góry. Mimo, że nie wolno nam było ze sobą dużo rozmawiać, czy nawet głośno odmawiać różańca, przez te dni poznałam sporo historii współlokatorek. Niektóre kobiety były gwałcone przez żołnierzy. Innym odebrano dzieci. Poznałam też jedną Niemkę z Prus Wschodnich, której mąż był na froncie. W swoim domu otrzymała nakaz, by wziąć rodziców i swoje dzieci i uciekać na zachód. Niestety, na zachodzie spotkał ją taki los, jak wielu uchodźców: zabrano jej dzieci, a ją samą wywieziono na Sybir. Przydzielono nam różne obowiązki. Ja dostałam jedno z lżejszych zadań. Nosiłam wodę z rzeki do kuchni. Trzydzieści innych dziewczyn pracowało w lesie przy rąbaniu drewna. Jedna z moich znajomych dostała tam wysoką gorączkę. Na drugi dzień nie poszła do pracy. Kiedy żołnierze się o tym dowiedzieli, zabili ją, a ciało rzucili wilkom na pożarcie. Nie widziałam tego osobiście, ale słyszałam relację koleżanek. Codziennie rano zbieraliśmy się na placu apelowym. Mimo silnego mrozu lub opadów śniegu, kazano nam nieraz stać w szeregu przez godzinę lub dwie. Wszystko zależało od humoru dowodzącego. Potem wracałyśmy do swojej roboty. W łagrach nie było łazienek. Czymś zastępczym stał się głęboki rów z powbijanymi żerdziami. Kiedy ktoś był zbyt słaby, chodził z innymi więźniami i trzymali się za ręce. Wiele razy zdarzało się, że wpadano do środka. Rano NKWD zasypywało wapnem przebite żerdziami ciała.
Kiedy zakończyła się wojna przyjechali do nas ludzie z Czerwonego Krzyża i pozwolili nam napisać listy do bliskich. Z radością napisałam do swojej mamy. Jednak po kilku dniach zobaczyłyśmy nasze listy wyrzucone w lesie. Bardzo wtedy płakałam.
Lato w kołchozie
- Pod koniec czerwca świat się zazielenił. Z łagrów wywieziono nas do kołchozu (przedsiębiorstwo rolnicze). Tam pracowaliśmy na roli. Sadziliśmy ziemniaki. Podczas pracy udawało się niepostrzeżenie wsunąć sobie jakiś kartofel do kieszeni. Potem mężczyźni robili nam małe otwory w deskach, a my na nich ucierałyśmy swoje ziemniaczki. Zalewałyśmy to wodą, podgotowałyśmy i miałyśmy pyszną zupę. Dzięki temu już tak nie głodowałam. Wszystkim dokuczały pluskwy, ale ja miałam na sobie swoją domową wełnianą halkę. Zimą dzięki niej aż tak nie marzłam, a latem nie mogły mnie gryźć pluskwy. Każdy z nas miał jednak bardzo dużo wszy. Raz w miesiącu kazano nam się rozebrać i czekać, podczas gdy nasze rzeczy zabierano do odwszenia. Kiedy zwracano nam ubrania, wszy biegały po nich zupełnie otumanione. Na Syberii wszystko niezwykle szybko rosło: buraki, marchew, cebula... Wymieniałyśmy się z dziewczynami przy naszych pracach. Na szczęście ludzie z kołchozu nie byli do nas aż tak wrogo nastawieni. Brygadzistki czasem przynosiły nawet sól do naszych zupek. Lato jednak nie trwało długo. Już 15 września spadł śnieg. Zawieziono nas do innej pracy – przy odśnieżaniu torów kolejowych.
Wolność za rękawice
- Odśnieżanie nie należało do najlżejszych zajęć. Pracowaliśmy na dworze nawet w temperaturze
–40°C. Jednak kiedy spadała poniżej, nie wychodziliśmy na zewnątrz. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia jeden z żołnierzy niepostrzeżenie wsunął mi za pas bochenek chleba. To musiał być dobry człowiek, bo gdyby go złapali, mógłby za to surowo odpowiedzieć. Ten chleb stał się moim najpiękniejszym prezentem bożonarodzeniowym. Podzieliłam się nim z najbliższymi znajomymi. Zrobiłam to bardzo chętnie, bo wiem, co to znaczy cierpieć głód. Jakiś czas później odmroziłam sobie nogę i trafiłam do Charkowa. Pracowałam w magazynie szwalni. Razem ze mną znajdowało się tam również sześć innych dziewczyn. Do naszego magazynu przylegało biuro NKWD. Stamtąd przychodziła do nas czasami pewna Rosjanka. Raz odwiedziła nas i zapytała, kto potrafiłby zrobić wełniane rękawice. Moja mama uczyła mnie robić na drutach, więc się zgłosiłam. Rosjanka dostarczyła mi wełny, dała druty i wydziergałam jej te rękawice. Wydawała się z nich bardzo zadowolona. Po kilku dniach wróciła i oznajmiła mi, że wracam do domu. Nie mogłam uwierzyć, że w dwudzieste drugie urodziny spotkało mnie takie szczęście. Byłam pierwszą osobą z mojej grupy, której pozwolono wrócić. Wysłano mnie do Białej Podlaskiej, potem do Warszawy, a stamtąd do domu. Od tej pory już nigdy nie widziałam Syberii. Ten okres wyrył się w mojej pamięci zbyt boleśnie, bym chciała zwiedzać tamte miejsca. Jestem pewna, że swój powrót zawdzięczam Bogu. Długo się o to modliłam, a przez cały pobyt w obozie trzymałam przy sobie święty medalik Matki Bożej Szkaplerznej.
Anna Kos, 83 – letnia mieszkanka Mirachowa, na Syberii spędziła trzy lata. Jej losy przedstawił także Eugeniusz Pryczkowski w swojej książce „Wspomnienia kaszubskich Sybiraków”. Do Polski powróciła w roku 1948. W tym samym roku wyszła za mąż, ale już po piętnastu latach małżeństwa została wdową.
Reklama
Wspomnienia sybiraczki
KASZUBY/Mirachowo. „Ten okres boleśnie wyrył się w mojej pamięci...” O tym ciemnym okresie historii naszego narodu wciąż wiadomo niewiele. Ludzie zesłani na Syberię długo nie mogli mówić o tym, co ich spotkało.
- 25.03.2009 00:00 (aktualizacja 13.08.2023 16:02)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze