„W oficynie”, tak mówi się o położeniu tego mieszkania w stolicy. A więc za wielką kamienicą stojącą przy samej ulicy, znajduje się niewielkie podwórko zamknięte znacznie mniejszym domem. To tutaj, po obu stronach wiodącej do niego ścieżki, stoją budki pełniące rolę schowków na opał, a przed samymi oknami ogródki - to ważne dla tej historii. W budynku są tylko cztery mieszkania, dwa na parterze i dwa na piętrze. Parter bardzo niski, zupełnie bez podpiwniczenia, to może jeszcze ważniejsze. Oczywiście, domek z czerwonej poniemnieckiej cegły, stary, ale klatka schodowa czysta i w miarę zadbana. Niestety, bez domofonu.
Nieustające pożary
Jest przedostatni dzień września, kiedy przed dziesiątą rano pukam delikatnie do drzwi Tadeusza Zielińskiego, bo to właśnie u niego ciągle się coś pali. Nikt nie odpowiada, w mieszkaniu naprzeciwko również, chyba wszyscy w pracy... Dopiero na piętrze budzę kobietę w zaawansowanej ciąży. Strach przed pierwszym w życiu porodem nie daje spać, więc odsypia do południa . A może też obawa przed ogniem... Mąż, zgodnie z przypuszczeniami, w pracy.
- Porozmawia pani o tych pożarach?
- Dobrze, tylko trochę się ogarnę.
- Zna pani tego człowieka z dołu – pytam, kiedy już siedzę na wygodnej kanapie. Wnętrze urządzone bardzo nowomodnie, z swego rodzaju bufetem oddzielającym wnękę kuchenną od pokoju gościnnego. Nowoczesne sprzęty, komputer. Jestem mile zaskoczony.
- Nikt nikogo za rękę nie złapał! - zastrzega na samym początku ostrożna pani domu. - A tego człowieka to, niestety, trochę znam. Gdyby nie on, to można by tu całkiem fajnie mieszkać. Prawie codziennie „wcięty”, ciągle coś znosi ze śmietników, różne graty, dywany. Na ul. Reymonta niby niespokojnie, ale w tym budynku mieszkają sami normalni ludzie, oprócz niego, naturalnie. Dostaje pieniądze z opieki, to pije. „Obciążony genetycznie problemami”, powiedziała pani z opieki, co do niego przychodzi. Ostatnio to się tu trochę uspokoiło, jak w czerwcu wyszedł z więzienia, wcześniej ciągle u niego były imprezy, ale teraz znów ciągle się coś pali. Lepiej tego nie ruszać, bo od ponad tygodnia nic się nie paliło, może będzie spokój.
- Ale czy wy nie przesadzacie? Może zwyczajnie wypala w domu jakieś kable, które znalazł na śmietniku, przecież facet nie podpalałby mieszkania, w którym sam mieszka. Nie rozumiem...
- On „przegina” z tymi śmieciami. Miał ich pełno na klatce schodowej i piwnicy. Na klatce miał całą szafkę pełną śmieci, wywieźli to wszystko na jego koszt po ostatnim pożarze, najwięcej z piwnicy. Nie! Tu były prawdziwe pożary. Raz, jak się paliły te dywany w piwnicy, to cała klatka była aż czarna od sadzy. Innym razem paliło się jego wiaderko na klatce schodowej, plastykowe. Raz też paliły się gazety w jego mieszkaniu. Wszystkiego nie pamiętam, ale tu strach spać... Raz dzwonił po straż pożarną sąsiad z dołu, a później to już ja. Myślałam, że już urodzę z nerwów...
- Będę musiał z nim porozmawiać, chyba ktoś go podpala?
- Teraz panu nie otworzy. On jest bardzo gadatliwy, ale jak się napije, człowiek nie może się od niego opędzić. Ale na trzeźwo to się prawie nie odzywa. Tylko pan nie pisze, że to ja coś mówiłam! Jestem na chorobowym, za kilka dni rodzę, mam dość kłopotów... Mieli go wyeksmitować, ale nie mieli gdzie. Najlepiej jakby go zabrali do Agape albo Fidesu. Założyliśmy na dole zamek w drzwiach wejściowych, ale on się, oczywiście, nie dołożył. Moglibyśmy z sąsiadami wyremontować klatkę schodową i założyć domofon, ale jak tu człowiek siedzi na niepewnym...
Żegnam się i zapewniam, że nie podam numeru domu ani nazwiska rozmówczyni. Mam mętlik w głowie, kiedy schodzę na dół. Pukam jeszcze raz do Zielińskiego, tym razem odrobinę mocniej. Po dłuższej chwili drzwi uchylają się odrobinę, ale i tak widać wielki nieład panujący w jego mieszkaniu. Patrzę na zmęczoną twarz z potarganymi włosami , która szybko mamrocze:
- Tu nic takiego się nie stało! Bardzo źle się teraz czuję. Nie ma o czym gadać.
- To może przyjdę pod wieczór?
- No dobra...
Wracając, myślę sobie, że to zniecierpliwieni sąsiedzi podpalili klamoty uciążliwego kolekcjonera, ponieważ nie mogli dłużej wytrzymać bałaganu i smrodu, jaki one generują, ale kto by się posunął tak daleko?... Nie, może jacyś młodociani chuligani?
Kolejny ogień
Ten sam dzień, tylko że już około osiemnastej. Wchodzę na ul. Reymonta od strony cukrowni i dostrzegam wóz strażacki z włączonymi kogutami, stojący na wysokości wejścia do oficyny, w której mieszka Zieliński. Czyżby znowu pożar u niego?! Pewnie tak, bo to już tradycyjne miejsce odwiedzin straży pożarnej. Jestem wściekły na siebie, że nie zabrałem aparatu. No cóż, ul. Reymonta potrafi zaskoczyć nawet starego reportera. Strażacy już spokojnie wracają do pojazdu, więc ogień musiał być niewielki. Idę prosto do Zielińskiego, który tryska energią po zwalczeniu niebezpieczeństwa, a może raczej napędzany nową dawką alkoholu. Wietrzy zadymione mieszkanie.
- Co znowu się u pana paliło?
- Daj mi pan spokój! Nie widzisz, że chcą mnie wykończyć!
Najpewniej wstydzi się bałaganu w swym mieszkaniu, bo pośpiesznie zamyka drzwi. Na szczęście z podwórka wraca jego sąsiad, z którym graniczy drzwi w drzwi - pan Sławek, który pracuje od lat malborskim pogotowiu ratunkowym jako pielęgniarz. Wiadomo, że z parteru łatwiej uciec przed ogniem niż z piętra. Ale to chyba nie jedyna przyczyna, że sąsiedzi z parteru mówią o uciążliwym sąsiedzie z pewnym współczuciem i zrozumieniem:
- To jest, oczywiście, jego wina, ale nie tak do końca. On w ogóle nie pali papierosów... To bardzo fajny człowiek, nawet jak wypije, to jest bardzo grzeczny. Nie jakiś prostak - mówi z przekonaniem żona Sławka. - Ma skończone technikum i wielką wiedzę ogólną, można z nim o wszystkim porozmawiać. No ale się stoczył... Żona z synami odeszła od niego wiele lat temu. W więzieniu siedział, bo ktoś go wykorzystał pijanego i wziął na jego nazwisko kredyt jakiś sprzęt elektroniczny. A jak wrócił, to był zdruzgotany tym, co zostało z jego mieszkania - dykty w oknach, wszystko zdewastowane. Wtedy też pierwszy raz się tu paliło, jak go nie było. On próbuje się zmienić, ale dawni znajomi nie dają mu spokoju. Gdy nie chce ich wpuścić, to wchodzą przez uszkodzone okna, wystarczy pchnąć. Wchodzą przez ogród, tak że nikt nie widzi. W ostatnią sobotę to został pobity. Zresztą nie pamiętam, ile już razy został pobity, on sobie nie daje z nimi rady - ma już 61 lat. A tu schodzi się cała „elita” z pobliskich ulic. Albo bezdomni, którzy chcą tu koczować.
- No ale co z tymi pożarami?
- Tu u niego był kiedyś dom otwarty dla wszystkich - tłumaczy Sławek. - Teraz się skończyło, więc wielu ma żal do niego. A on często leży pijany i w ogóle nie wie, kto buszuje w jego mieszkaniu. Tam leży tyle śmieci, że wystarczy rzucić zapałkę lub niedopałek. My zaglądamy do niego, jak tylko wyczujemy dym, to dzwonimy po straż. Zresztą często go nie ma w domu, a oni wchodzą jak do siebie. Ja wielu znam jako klientów pogotowia.
- Ktoś by posunął się do podpalenia? to pachnie bardzo poważnie.
- Dla niektórych podpalenie pijaka, to jak wyrywanie chwastów. Taka zabawa...
Do mieszkania Sławka wchodzi starsza pani, która zajmuje drugie mieszkanie na piętrze. Jest bardzo zdenerwowana kolejną wizytą straży pożarnej. Prosi pielęgniarza, aby zmierzył jej ciśnienie krwi. Dwieście na sto dwadzieścia, cała się trzęsie...
- Boi się pani spać w domu? - pytam korzystając z okazji.
- A pan by się nie bał?! Ja dziś idę spać do koleżanki, bo tu nie wytrzymam. Wszystko przez tego degenerata, po prostu nie powinien tu mieszkać!
W końcu zwabiony poruszeniem i głośnymi rozmowami w mieszkaniu Sławka, pojawia się sam „ogniomistrz” Zieliński. Na oko prawie trzeźwy, jednak alkomat wykazałby zapewne parę promili - ćwiczenie czyni mistrza.
- Kto mi to robi?! - mówi jakby chodziło o drobnostki. - Co się dzieje? Przecież nikomu nic nie zrobiłem. Dziś raz zgasiłem tlący się ogień i poszedłem spać. Jak się obudziłem, to już się paliło aż huczało, ktoś musiał wrzucić coś przez okno. Cholerny parter, gdybym mieszkał wyżej, to miałbym spokój!
Kiedy zbieram się już do domu, syn Sławka przynosi informację, że w tym samym czasie co u Zielińskiego palił się również pobliski śmietnik. A zatem zorganizowana akcja...
Straż działa, ale dlaczego nie policja?
- To są ewidentne podpalenia - mówi dyżurny spod numeru 998. - Najpierw w piwnicy, do której Zieliński nie ma już obecnie dostępu, a potem w jego mieszkaniu. Nie jest to na pewno zwarcie instalacji elektrycznej.
Ale jeśli nie zaprószył ognia sam lokator, co przy tej częstotliwości alarmów pożarowych wydaje się nieprawdopodobne, to dlaczego sprawą nie zajęła się policja? Przecież możemy mieć do czynienia z poważnym przestępstwem. Może trzeba czekać na prawdziwą tragedię? Podobne pytania zadali sobie strażacy. Po szóstej akcji mieli zawiadomić stróżów prawa o całej sytuacji.
Reklama
Dramat może zdarzyć się w każdej chwili. Mieszkańcy boją się, że spłoną w pożarze
MALBORK. W jednym z domów przy ul. Reymonta regularnie wybuchają pożary. Ogień płonie zawsze w tym samym mieszkaniu, na klatce schodowej lub piwnicy. Ale jak na razie nikt jeszcze nie odniósł żadnych obrażeń, choć straż pożarna interweniowała w ostatnim czasie aż sześć razy. Dramat może zdarzyć się w każdej chwili, a mieszkańcy żyją w ciągłym strachu...
- 07.10.2010 00:00 (aktualizacja 16.08.2023 13:19)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze