„Kto tam? Poczta, pilny telegram!”
„Mija 27 lat od grudniowej niedzieli, gdy ogłoszono rozpoczęcie wojny polsko-jaruzelskiej. Jak to na wojnie bywa, później byli zabici, ranni, wygnani z kraju i inaczej poszkodowani. Mnie już na początku przypadła najpierw rola jeńca, a potem partyzanta. W Kwidzynie w pierwszym rzucie było nas sześciu. Jeszcze w sobotę, 12 grudnia, wygarnięto nas przed północą z domów, by nazajutrz wywieźć z miasta. Po 23-ej pod dom na Konarskiego zajechała milicyjna Nysa i jeszcze jeden samochód. Wyszli smutni i mundurowi a gdy wchodzili na piętro, to już wiedziałem o co chodzi. Zastukali. Zapytani: kto tam? zapewnili, że: "Poczta, pilny telegram". Odpowiedziałem też dowcipem, że ten telegram to pewnie z Moskwy, w czym, jak wiadomo, nie byłem daleki od prawdy. Kwidzyński "aparat przemocy" znałem dość dokładnie, zarówno jawny jak i tajny, a tu byli sami z importu i bez respektu. Jeden mi odczytywał decyzję o internowaniu, którą udało mi się na moment "wypożyczyć" mu z ręki, dzięki czemu żonie powiedziałem gdzie ma mnie szukać. Inny, któremu dobrze patrzyło z oczu, powiedział mi na boku, żebym się ubrał najcieplej i zabrał ze sobą lekarstwa, bo byłem w trakcie kuracji. Pożegnanie z żoną, z czwórką dzieci, i z Arą, której miałem w tym momencie za złe, że charty są bezgłośne i nie umieją szczekać. Moi nocni goście cały czas jej się bali, choć zapewniałem, że to chart rosyjski, więc ideowo ta suka nie powinna być im groźna. Pamiętam jeszcze pożegnanie na schodach z sąsiadem Piotrkiem Sitnickim, który wręczył mi pakiet papierosów ze słowami: - "Nic się nie bój, my za tobą", co jeden z konwojentów skwitował: - "Zapraszamy do taxi". Piotrek z propozycji nie skorzystał, bo nie mógłby później po nocach upominać się o uwięzionych pędzlem i dużymi literami na kwidzyńskich murach.
Polowanie na mieście
Wsadzili mnie do pustej "suki" i pojechaliśmy na dalsze polowanie w miasto. Jeździli dość długo w różne miejsca, a w pewnym momencie, gdy minęliśmy Szpital to naszły mnie dziwne skojarzenia z pobliską skarpą piaskową i zapamiętanymi lekturami o okupacji. Przeszło mi jak zawróciliśmy do miasta pod dom, gdzie mieszkał Roman Rewiński. Po jakimś czasie słyszę rozmowę, że Rewiński zabarykadował się i przysięga, że nikogo do domu nie wpuści. Gdy usłyszałem, że biorą przyrządy, które w tym dniu otwierają wszystkie drzwi w Kwidzynie, zacząłem łomotać, upominając się o rozmowę z szefem grupy. Powiedziałem, żeby przekazał, że czekam na Romana w "suce". Po prostu zrobiło mi się żal żony Romka, że nie dość, że bez męża, to zostanie jeszcze bez drzwi, na co się wyraźnie zapowiadało tej mroźnej nocy. Roman, który właśnie ze szwagrem destylował to, co się wówczas destylowało w co drugim kwidzyńskim domu - pojawił się w "suce" wyluzowany i pięknie pachnący produktem końcowym z domowego laboratorium. Powiedział mi: - "Myślałem, że mnie dopadli i to coś poważnego, a tu pieprzą o jakiejś wojnie, więc jak o tobie usłyszałem, to ich wpuściłem". A ja w ten oto sposób zostałem kolaborantem.
Gumowe pałki, służbowe psy
Zwieźli nas na komendę sześciu, czyli wszystkich wytypowanych jeszcze wiosną przez lokalną SB ze stosowną opinią kwidzyńskiego Komitetu Miejskiego PZPR.
Znaleźli się tam ze mną: Leszek Kaczmarek, Andrzej Wypych i św.p.Witek Piotrowski z Celulozy, Stachu Piłat z ZEMu i Romek Rewiński z RDP, czyli liderzy zakładowych komitetów i ja jako przewodniczący Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej Solidarności w Kwidzynie. Dokładnie nas zrewidowali, spisali, skuli i zaprosili do "suki", w podróż w nieznane. Było bardzo mroźno a samochód był przewiewny. Koledzy nie wierzyli mi, gdzie nas wiozą, aż pojazd rozkraczył się pod tablicą "Iława". Później, gdy dali nam do ręki decyzje o internowaniu, niektórzy z nas w miejscu osadzenia mieli wpisany zaiksowany Kamieńsk i dopisaną Iławę. Kamieńsk, to ciężkie więzienie w poniemieckich zabudowaniach koszarowych, które spłonęło po buncie więźniów jeszcze we wrześniu 1981, czyli trzy miesiące przed stanem wojennym, w czasie gdy obrońcy władztwa PZPR zapewniali jeszcze o swym koncyliacyjnym nastawieniu do Solidarności. Wysypali nas za bramą na więziennym dziedzińcu, w czworoboku strażników, stojących w rozkroku i wachlujących gumowymi pałami. Niektórym towarzyszyły służbowe psy. Tym razem nie bili, a niektórzy z nich wyglądali na równie przestraszonych jak i my. Było trochę rozgardiaszu, bo co jakiś czas "suki" przywoziły nowych i jak to na obozowej rampie: trwała selekcja, rejestracja i zabieranie depozytów. Jeszcze nie zdążyliśmy na to zasłużyć, a już pierwszą dobę spędziliśmy w czteroosobowym karcerze w piwnicy z wybitą szybą. Dechy, rozlazły materac, dwa ażurowe koce i .... przemówienie Jaruzelskiego puszczane na całą parę i na okrągło, gdzieś na zewnątrz.
Negocjacje z naczelnikiem
W iławskim więzieniu zamknięto internowanych z woj. olsztyńskiego, elbląskiego, części gdańskiego i wielu innych łapanych gdzieś po drodze, jak np. prof. Geremek. z którym tam się zetknąłem. Więzienie było nieprzygotowane i pośpiesznie przerzucano kryminalnych, by zrobili nam miejsce. Pierwsze dni trwało przerzucanie z celi do celi, po różnych oddziałach, aż trafiłem do trzydziestoosobowej stanowiącej mieszankę z różnych regionów. Warunki bardzo niedobre, zimno, ciasno, łóżka trzypoziomowe. W największym stresie byli ci "wzięci" z ulicy lub z pracy, których rodziny nie wiedziały, co się z nimi stało. Czasami strażnik wrzucał parę kopert i znaczków a towarzystwo dzieliło to w wielkich nerwach. Jedni byli załamani, inni tylko zagubieni, a niektórzy mądrzyli się o Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, o rzekomo strajkującej całej Polsce i o innych mrzonkach. W Kwidzynie nastąpiła kompletna pacyfikacja związku. Upomniał się o nas tylko Dyrektor LO, Józef Łukasiak, co przypłacił natychmiastową utratą stanowiska.
Tak jak umiałem próbowałem sprowadzić kolegów na ziemię, a skończyło się to mianowaniem mnie ich rzecznikiem w rozmowie z naczelnikiem więzienia, której miałem zażądać w imieniu wszystkich. Byłem święcie przekonany, że za odegranie tej roli dostanę solidny łomot i wyląduję w jakieś jednoosobowej piwnicy. Przechodziłem chorobę wrzodową dwunastnicy i ledwie udawało mi się trzymać fason, ponadto bałem się nie mniej od innych, ale dziarsko przystąpiłem do swego ostatniego "bohaterskiego" wyczynu. Przy wieczornym apelu wystawiało się tzw. kostkę, tzn, długie ławy z ułożonym odzieniem wierzchnim i buty. Po otwarciu drzwi powiedziałem dyżurnemu strażnikowi, że domagamy się pilnie rozmowy z naczelnikiem wiezienia. Klawisz "zbaraniał", ale odpowiedział, że tu nie ma my i każdy mówi tylko za siebie. Kilka razy jeszcze były otwierane drzwi, a ja powtarzałem o upoważnieniu udzielonym mi przez kolegów. Coraz wyżsi stopniem strażnicy straszyli konsekwencjami odmowy wystawienia kostki, a na korytarzu robiło się coraz gęściej od klawiszy z pałami. W końcu wywołali mnie z celi i puścili ustawioną ścieżką do dyżurki oddziałowego i niepotrzebnie się kuliłem, bo tylko przyglądali się straceńcowi, któremu się ewentualnie wleje, jak będzie taki rozkaz. Za biurkiem siedział naczelnik więzienia, ale prezentował się jak naczelnik naczelników wszystkich obozów - skórzany płaszcz, daszek czapki nasunięty na oczy i groźby. Przekazałem mu, czego się domagamy, a on lustrując mnie spod daszka czapki w pewnym momencie zaczął mówić spokojniej i oświadczył, co on może, a czego nie może. Uznał, że nie może być adresatem postulatów ogólnych jak: regulamin internowania, Międzynarodowy Czerwony Krzyż, MOP itp., natomiast to co w jego gestii, to załatwi od jutra, tylko natychmiast mamy wystawić kostkę. Obiecał koperty i znaczki, ciepłą wodę dla golących się, rozładowanie tłoku i pomniejsze sprawy oraz wizyty duszpasterskie z najbliższej parafii. Do tego było mi go najtrudniej przekonywać, a takich żądań musiało być więcej, bo już od najbliższej niedzieli w oddziałowej świetlicy odbywały się msze święte.
To nie był kapuś
Następnego dnia naszą celę rozparcelowano rozrzucając po całym więzieniu. Wylądowałem na najwyższym piętrze w celi dwuosobowej na końcu korytarza, a od innych oddzielonej dyżurką oddziałowego. Nie na długo, bo potem trafiłem do innego budynku.
Posługując się więzienną "techniką" poszukiwałem innych kwidzyniaków, którzy mogli być internowani i znalazłem. Przywieźli tu jeszcze Jacka Kopisto i naszego doradcę prawnego Andrzeja Czyżewskiego. Z celi piętro niżej dostałem wiadomość, że siedzi tam "solidarysta" z Kwidzyna Mirosław Górski. Dałem tam cynk, by zważali na niego, bo to pewnie jakiś kapuś, gdyż w kwidzyńskiej "S" jest nieznany. Mirek był jednak zbyt dobrze znanym liderem NZS-u i "S" na Akademii Medycznej w Gdańsku i za tamtejsze zasługi internowano go po kilku dniach pracy w kwidzyńskim szpitalu, więc mój cynk nie mógł mu zaszkodzić wśród kolegów. Po latach, na oficjalnym spotkaniu przedstawiano mi jakichś innych jeszcze internowanych "solidarnościowców" z Kwidzyna. Rozpoznałem wśród nich tylko jedną osobę, która prowadziła w mieście melinę, więc mogła mieć jakieś zasługi wobec "Solidarności", ale tylko wobec tych jej członków, którzy być może tam zaopatrywali się w gorzałę bez kartek.
„Tata coś mi włożył w rajtuzy!”
Nazywało się to obozem internowania, a siedzieliśmy w zwykłym więzieniu pozamykani w celach z wszystkimi rygorami skazanych. To dopiero znacznie później otwierano cele na oddziałach. Karmili nas tym, co nie wszyscy jedli. Małe białe robaczki w kaszy, ani oglądany na spacerze, leżący przy kuchni zamrożony koń z zadartymi kopytami, którego kucharz rąbał po kawałku - nie pobudzały do apetytu. Ale od Bożego Narodzenia zaczęły przychodzić paczki z domu. Dostawaliśmy ocenzurowane listy i były widzenia. Żona dostała przepustkę na wyjazd z Kwidzyna do Iławy i odwiedziła mnie z dziećmi. Gdy przekazywałem grypsy "zakapowała" mnie najmłodsza córeczka wrzeszcząc: Mamo. Tata coś mi włożył w rajtuzy!
Z różnych zorganizowanych materiałów urządziłem warsztacik graficzny produkujący okolicznościowe znaczki i karty obrazujące stan naszych umysłów i stosunek do wrażej władzy. Niestety regularnie rekwirowano mi narzędzia, materiały i "dzieła", a miał w tym swój udział skutecznie przestraszony chłopak spod Olsztyna z mojej celi. Jak się siedzi, to ważne jest, z kim się siedzi. Najsympatyczniej było z Leszkiem Kaczmarkiem (teraz mieszka w Kanadzie), którego nie opuszczała fantazja. Jednych zegarki leżały w depozycie, inni mieli je przy sobie. Leszkowi zabrali, więc najpierw dopominał się o zwrot. Prosił o kontakt z psychologiem, ponieważ bez zegarka traci poczucie czasu, a w końcu wykonał sobie z kartonu zegar z kukułką i ruchomymi wskazówkami. Chyba zbyt często dopominał się u klucznika o dokładny czas przesuwając wskazówki, bo gdy "zachorowała" mu kukułka, to za prośbę o weterynaryjną pomoc dla niej trafił na twarde łoże. Ale stamtąd też potrafił stanąć do raportu, upominając się ujawnienia lokalizacji cmentarza internowanych, by zawczasu powiadomić o tym rodzinę. Sam zanim trafił do kwidzyńskiej "Celulozy" mieszkał właśnie w Iławie.
Leżałem na noszach w bramie
Na moim oddziale była biblioteka, którą prowadził więzień kryminalny.
Skorumpowałem go większą ilością "szlugów" a on wytłumaczył przełożonemu klawiszowi, że nie daje sobie rady z tymi przemądrzałymi, wśród których podobno są bibliotekarze, wiec może oni sami się obsłużą. W już mojej bibliotece "bibliotekarzami" mogli być oczywiście tylko kwidzyniacy, więc przez parę tygodni rządziliśmy tam, aż nas z hukiem wylali.
A potem kompletnie wysiadło mi zdrowie i po krwotoku leżałem pół dnia na noszach iławskiego pogotowia ratunkowego na bramie. W tym czasie naczelnik przekonywał SB, że nie potrzebny mu żaden trup polityczny, a smutni zapewniali go, że to oni są dysponentami denata, którego nie zamierzali wypuszczać z rąk.
Jako pierwszy z iławskich internowanych wylądowałem w szpitalu miejskim, gdzie troskliwie zajęli się mną tamtejsi lekarze. Przez kilka tygodni, dzień i noc pilnowali mnie tam zmieniający się uzbrojeni strażnicy. Rewanżowałem im się za to ochroną ich samych przed okazywaną im bez ogródek wrogością i niechęcią ze strony niższego personelu szpitalnego. Nie stać mnie było jednak na litość, gdy regularnie łupiłem ich ogrywając w karty do przysłowiowych ostatnich portek. Gubiła ich zawziętość w chęci odegrania się a nie spostrzegli, że to była moja ideowa forma odgrywania się za niewolę na tych (w większości) Bogu ducha winnych magazynierach złodziei przemienionych nagle w obrońców reżimu.
Wyjątkowo ciężki przypadek
Lekarzom z Iławy zawdzięczam przemianę rutynowej choroby mojej dwunastnicy, w niezwykle poważny przypadek choroby nowotworowej, co spowodowało najpierw zdjęcie straży (wybawionej tym sposobem z karcianej opresji), a po kilku kolejnych tygodniach wypisanie mnie z tym beznadziejnym rozpoznaniem. Tak więc siedziałem "nie długo, nie krótko, w sam raz". Uniknąłem pierwszego lania internowanych w kwietniu i późniejszej masakry w kwidzyńskim więzieniu, dokąd trafili "iławiacy". Spotykałem się wówczas z licznymi dowodami zwykłej solidarności ludzi, którzy pomagali innym jak tylko mogli. Potem, również w kwidzyńskim szpitalu spotkała mnie życzliwa opieka młodych lekarzy z dr Edkiem Zielińskim na czele. Inaczej niż młodsi lekarze z kwidzyńskiego szpitala zachowywali się później niektórzy ich starsi koledzy, zapominający o swym powołaniu wobec internowanych pobitych w 1984 w więzieniu w Kwidzynie.
Przed wyrejestrowaniem z więzienia czekała mnie jeszcze rozmowa z funkcjonariuszem SB (młody absolwent historii po UMK - ja też próbowałem przesłuchiwać swoich śledczych), w czasie której zapewnił mnie, recytując jak z kartki, że w Polsce Ludowej nic dobrego nie czeka, ani mnie, ani moje dzieci, ani całej rodziny. Jedyna rozsądna decyzja, jaką powinienem podjąć, to wyjazd na Zachód, a w tym wyjeździe władze skłonne są mi udzielić stosownej pomocy wydając paszport. Nie dodał, że wydawano je wówczas tylko na jednokrotne przekroczenie polskiej granicy. Odrzucenie tej propozycji wypominano mi jeszcze przy powtórnym uwięzieniu w 1985 i w 1986. Moja rodzina też.
Nie żałuję
Gdy wypuszczano mnie z niewoli, w więzieniu w Iławie pozostali jeszcze: Leszek Kaczmarek, Jacek Kopisto, Mirek Górski i Andrzej Czyżewski, któremu za jego prokuratorskie pochodzenie zafundowano najdłuższy pobyt. Jeszcze w stanie wojennym obowiązywał mnie rygor tzw. dozoru milicyjnego, co nie przeszkodziło w przystąpieniu z garstką lokalnych straceńców do "partyzantki" solidarnościowej. To był kolejny rozdział, czasami też groźny, o jeszcze innej specyfice, choć już bardziej "ceremonialny" z powodu naszego osamotnienia. Za to po zwycięstwie w 1989 mieliśmy już tylko swoich zwolenników i popierali nas wszyscy.
Dziś niczego nie żałuję z tamtych lat, choć bywało i ciężko i strasznie. Programowo odmówiłem ubiegania się o jakiekolwiek odszkodowania za wszystkie swoje "odsiadki" i inne przygody, bo działałem wówczas świadomy celu i konsekwencji. Wolna Polska nie musi mi płacić za wywalczoną wolność. Całkiem inną sprawą jest to, co z tą wolnością wyprawiamy, ale tu nie mam już żadnego swego udziału.
Od ponad ćwierci wieku od tamtych wydarzeń mam przekonanie, że to w końcu lat 80-tych dokonała się największa "zbrodnia" stanu wojennego polegająca na dość skutecznej dezintegracji solidarnego społeczeństwa. Politycznymi i tajniackimi metodami dotkliwie rozproszono niebezpieczną wspólnotę Polaków, Wykorzeniając u nich nawet jej poczucie, zastraszając jednych, innych wciągając we współudział w końcowej obronie "peerelowskiej" rzeczywistości.
Bezpośrednim tego efektem była i jest trwająca do dziś rewia egoizmów, tak osobistych, jak i grupowych o różnej maści, tak politycznej, jak i bezpartyjnej. Widzimy to na co dzień. Dla mnie to główny defekt przemian naszego społeczeństwa, który "zawdzięczamy" stanowi wojennemu.
Wydaje mi się jednak, że coś sie tu ostatnio zmienia i dotyczy to zwłaszcza młodych. Moje obserwacje i kontakty z gremiami znacznie młodszych ode mnie współrodaków napawają nadzieją na powrót postaw solidarnych, lub choćby budujących obywatelską empatię. A to już dużo i warto temu sprzyjać.
Jerzy Kosacz
Jerzy Kosacz, ur. 24 II 1942 w Budsławiu (obecnie Litwa). Absolwent Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego (1971).
1962-1963 pracownik Stoczni Gdańskiej im. Lenina, 1964-1966 i 1976-1981 Biblioteki Miejskiej w Kwidzynie, 1973-1975 nauczyciel akademicki w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku. W 1963 współtwórca Koła Młodych Literatów w Gdańsku.
W 1980 współorganizator MKZ „S” w Kwidzynie, wydawca „Biuletynu Związkowego MKZ «S» w Kwidzynie” oraz „Poradnika Prawnego MKZ «S» w Kwidzynie”, w 1981 przewodniczący Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej w Kwidzynie. 12 XII 1981 internowany w Ośr. Odosobnienia w Iławie, w III 1982 zwolniony z internowania oraz z pracy; 1982-1990 stolarz we własnym zakładzie rzemieślniczym w Białkach k. Kwidzyna, 1982-1989 działacz Duszpasterstwa Ludzi Pracy przy katedrze św. Jana w Kwidzynie, współorganizator pomocy dla represjonowanych, przewodniczący podziemnej MKK w Kwidzynie; 15 XII 1985 aresztowany i osadzony w ZK w Elblągu, w III 1986 zwolniony na mocy amnestii.
Od 1990 zam. w Elblągu, w 1991 w PC, 1991-2000 pracownik Urzędu Wojewódzkiego w Elblągu. Od 2000 na emeryturze, niedawno przeprowadził się do Sadlinek.
Źródło: encyklopedia-solidarnosci.pl
Reklama
Internowany 13 grudnia 1981 – wspomnienia na rocznicę stanu wojennego
KWIDZYN. W sobotę przypada kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Dramatyczne wydarzenia przed 27 laty nie ominęły także Kwidzyna. Oddajemy głos ich świadkowi i uczestnikowi, który został tego dnia internowany. Oto wspomnienia Jerzego Kosacza
- 13.12.2008 23:25 (aktualizacja 20.08.2023 06:12)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze