Potem nastąpiło tradycyjne już w Ergo Arenie tupanie zniecierpliwionych fanów i wreszcie pojawił się ON – po prostu Michael Buble, Kanadyjczyk, wokalista jazzowy.
Rozpoczął od „Cry me a river” – z repertuaru legendarnej wokalistki Elli Fitzgerald i publiczność już była jego do końca koncertu. Przyjmuje kwiaty, rozdaje całusy… fankom, wita się z uśmiechem na twarzy. Rozbawia ludzi żartując, czasem nawet żartując frywolnie, ale nie zapomina, po co tu przybył – śpiewa, tańczy. Wraz ze swoim znakomitym zespołem jest w świetnej formie.
Przy Beatlesowskim „Twist and shout” hala trzeszczała w posadach, gdy wszyscy zaczęli się bawić. Takich „prób wytrzymałościowych” dla budynku Ergo Areny Buble zafundował jeszcze kilka. Wytrzymała.
I nagle zmiana klimatu. Płynie „Georgia on my mind” i gdy rozpoczyna się partia trąbki hala jak zaczarowana natychmiast milknie. Dziesięć tysięcy ludzi milczy zasłuchanych w rozdzierający duszę motyw, by po chwili wybuchnąć ogłuszającym aplauzem!!! Powiem szczerze: wolę wersję Raya Charlesa, ale ta trąbka! Ech…
Niech ktoś powie, że to są „stare” przeboje…
Gdzieś w połowie koncertu składa hołd wybitnemu artyście – Michaelowi Jacksonowi. Krótkie muzyczne przypomnienie „króla popu”. Naśladuje jego głos, jego taniec. Gdybym nie widział, pomyślałbym – Jackson.
Napięcie wzrosło, gdy Michael Buble zmienił miejsce koncertu – pojawił się na samym środku Ergo Areny na zaimprowizowanej scenie i natychmiast został otoczony przez entuzjastycznie reagujący od początku muzycznego show tłum. W tle nad główną sceną wyświetlają się zdjęcia Gdańska.
O 23.00 koniec. Szkoda, ale Buble obiecuje, że jeszcze do nas wróci.
Trzeba było mieć furę szczęścia, żeby załapać się na pierwszy koncert w Polsce artysty, którego stawia się w równym szeregu z legendami amerykańskiej wokalistyki jazzowo-swingowo-popowej. Ja miałem.
Napisz komentarz
Komentarze