- Właśnie ukazała się kolejna książka „W Lauvsnes trolle pasą dorsze” Andrzeja Grzyba ilustrowana zdjęciami własnymi i przyjaciół.
- Jest to opowieść z kolejnej wyprawy wędkarskiej do północnej Norwegii w okolice miasta Namsos. Mamy tam z przyjaciółmi „swój” ulubiony fiord. To więcej niż reporterska relacja, to opowieść o podróży w każdym sensie. Do północnego kraju z bardzo interesującą przyrodą, ciekawymi ludźmi. Ale też - śladami literackimi, które w naszej świadomości tkwią. Konfrontacja norweskiego krajobrazu - wysokie góry, w które daleko wchodzi morze - z krajobrazem naszym, pomorskim. Proszę zwrócić uwagę na przykład na to zdjęcie - światło pomalowało fiord różnymi odcieniami czerwieni, trzeba być tam, dokładnie w tej „jedynej” chwili, żeby to zobaczyć. Na własnej skórze poczuć sól i sztormowe zagniewanie Morza Norweskiego. Poszukać swojej dużej ryby.
- Mieszkając w Czarnej Wodzie na Kociewiu od urodzenia, mając mocne korzenie, dobrze widzi pan region, Polskę, świat?
- Moje miejsce osobne nad rzeką Wdą w Borach Tucholskich, to dobry punkt orientacyjny na Pomorze. Z niewielkiej Czarnej Wody Pomorze postrzegam w sposób trochę szczególny. W Gdańsku studiowałem na uniwersytecie, ale też na politechnice, przez wiele lat w Gdańsku pracowałem. Gdańsk to centrum Pomorza. Dla mnie, dawniej, a i dzisiaj, to miejsce magiczne, tu jak w soczewce skupia się Pomorze, stąd na cały region promieniuje to, co gdańskie. Z Czarnej Wody do Gdańska jadę godzinę i 15 minut. Ktoś, kto z Gdyni chce się dostać do Gdańska, też bywa, że jedzie tyle samo. To daleko i blisko.
- Pana doświadczenie samorządowe zaczęło się w Czarnej Wodzie.
- Jestem radnym od roku 1990. Najpierw - w gminie Kaliska. Po podziale tej gminy zostałem pierwszym burmistrzem Czarnej Wody. Tworzyłem administracyjnie swoją gminę od początku. Potem miałem szczęście być pierwszym starostą starogardzkim w odtworzonym powiecie starogardzkim. A więc znów całkiem nowe doświadczenie i to szczególne. Bo przecież pierwszym starostom odnowionych powiatów przyszło organizować administrację.
- Następny krok to samorząd województwa pomorskiego.
- W Sejmiku Województwa Pomorskiego pracuję jako radny drugą kadencję. Jestem regionalistą, cenię sobie wszystko to, co związane jest z regionem szeroko rozumianym - nie tylko Kociewiem i Kaszubami, Powiślem, Żuławami, ale regionem jako całością. My na Pomorzu mamy bogactwo różnorodności. Trzeba umieć dla wszystkich podregionów znaleźć równoważnik, aby żaden z nich nie poczuł się w pozycji gorszej niż pozostałe. Ale też należy patrzeć na Pomorze jako całość. Gdańsk, jako stolica regionu, powinien być silny składowymi regionu. Powinien być dobrym centrum dla wszystkich.
- Udało się panu w tym czasie sporo dla województwa zrobić.
- Pracowałem w komisji budżetowej, ochrony środowiska i kultury. Jeśli chodzi o budżet, zawsze trzeba patrzeć tak: wydawajmy pieniądze, aby je było widać w całym województwie, nie tylko w centrum. I to udawało się robić, chociaż niektórzy czuli się pokrzywdzeni. Miałem przewagę nad innymi, że jadąc do Gdańska po drodze widziałem, co się dzieje. Gdzie trzeba zrobić coś bez zwłoki, natychmiast, co można zaplanować do zrobienia w przyszłości. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że każdego dnia jakąś bardzo konkretną sprawę, przynajmniej jedną, podnosiłem tak wyraźnie, tak mocno, że zaczynano ją realizować. Kiedy się patrzy na nasz region, widzi się, jak wiele jest do zrobienia, a budżet jest, jaki jest, zawsze za mały. Jak pogodzić sprzeczności, żeby wyszło dobrze? Przede wszystkim zrealizować to, co zaowocuje w przyszłości, znaleźć zadania, które spowodują, że cały region będzie się rozwijał. Proponować swoje pomysły, ale też słuchać, pilnie słuchać, co mówią inni. Uwzględnić ich krytyczne uwagi i docenić pomysły.
- Jako kandydat do Senatu ma pan duży potencjał.
- Jeśli wyborcy zechcą obdarzyć mnie zaufaniem, na pewno będę chciał pracować w komisji budżetu i w komisji kultury, bo to są moje żywioły. W komisji budżetu, bo to bardzo ważne miejsce, z którego można zadbać o pomorskie sprawy. Kultura jest mi bardzo bliska, środowiska twórcze Gdańska, Sopotu doskonale znam od początku lat 70.
- A teraz czekamy na pana nową książkę, tym razem - kucharską „Kuchnia gdańska”.
- Od lat zajmuję się kuchnią pomorską. Wydawało mi się początkowo, że ona nie bardzo się różni od kuchni ogólnopolskiej. Myliłem się. Teraz wiem, że prawdziwe jest twierdzenie, że kuchnia ogólnopolska jest połączeniem kuchni regionalnych. Szukałem i znalazłem książkę w języku niemieckim „Pomorską książkę kucharską”. Zacząłem ją wertować, zobaczyłem, że to bardzo piękna rzecz. Że przepisy - w języku niemieckim – bo w jakim w tym czasie, w połowie XIX wieku miały być, od początku do końca są nasze. Wiele z nich to potrawy, które do dziś na Kaszubach, Kociewiu są znane. Zacząłem przepisy segregować, tłumaczyć. Jest to zbiór potraw, który powstał przez nałożenie się kuchni staropolskiej, niemieckiej, gdańskiej, kaszubskiej, kociewskiej. Kucharki, które przychodziły do kupieckiego domu, czy też pańskiego dworu z bardzo różnych stron, gotowały, na miejscu uczyły się i potem wracały na wieś. Na wsi przekazywały z kolei doświadczenie zdobyte w pańskiej kuchni wiejskim gospodyniom domowym. I tak to cyrkulowało.
- Jak udało się panu dotrzeć do potraw gdańskich?
- W Bibliotece Gdańskiej PAN znalazłem „Gdańską książkę kucharską”. Najpierw jedną, potem drugą. Postanowiłam stare gdańskie przepisy wydobyć z zapomnienia. Poprosiłem bardzo młodych ludzi o przetłumaczenie z niemieckiego tych książek. Prof. Andrzej Januszajtis napisał wstęp historyczny. Książka jest na maszynach w pelplińskim wydawnictwie Bernardinum. Lada tydzień ukaże się w księgarniach. Ilustracjami będą ryciny z epoki.
- Wypróbowywał pan odkurzone gdańskie przepisy?
- Nie jest tajemnicą, że moja domowa kuchnia jest miejscem do wypróbowania potraw. Zbieram od lat dawne przepisy i przecież byłoby grzechem, gdyby to była tylko teoria. A wiec praktykowałem i praktykuję. Przeliczam funty na kilogramy, kwarty na litry. W dawnych przepisach podawano składniki w ilościach dużych, właściwych na sporą biesiadę, domowy obiad, bo dawniej rodziny były bardzo liczne. Trzeba było dostosować przepisy do potrzeb dzisiejszej rodziny.
- Przywrócenie tradycji tym razem na niwie kulinarnej.
- To nie jest wcale tradycja niemiecka, jak niektórzy będą próbowali powiedzieć. To tradycja gdańska. Potraw i dań jest mnóstwo na wszelkie okazje. Od zup poprzez dania drugie po desery i napoje w różnych wariantach i zestawieniach. O kulinarnych, wcale nieprostych wędrówkach, świadczy na przykład potrawka z kury z ryżem na półsłodko w sosie białym z rodzynkami. Charakterystyczna dla odświętnej kuchni kociewskiej i gdańskiej, ale pochodząca z Francji. Przyszła przez szlachtę pomorską, być może patrycjuszy gdańskich, do ludu. I dzisiaj jest nasza. Przykładów jest mnóstwo. Gdańsk był szczególnym miejscem. Tutaj przecież przyjeżdżali Szkoci, Anglicy, Holendrzy, Niemcy. Tu mieszkali, handlując z całym światem. Przywozili upodobania kulinarne, które zyskiwały nalotu miejscowego. I szły potem gdzieś w lud. Następowała sublimacja wielu składników kulturowych. A Szkoci, czy Niemcy stawali się gdańszczanami. Myślę, że ta książka będzie bardzo atrakcyjnym przypomnieniem dawnej, gdańskiej, przesmacznej tradycji.
Daleko i blisko
WYBORY 2007. Rozmowa z Andrzejem Grzybem, regionalistą, pisarzem, poetą, wiceprzewodniczącym Sejmiku Województwa Pomorskiego, kandydatem do Senatu w okręgu 24 - gdańskim
- 18.10.2007 09:10 (aktualizacja 21.08.2023 05:15)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze