Wieczorem 23 października 2005 r. Donald Tusk doznał największego życiowego szoku, gdy wymknęła mu się prezydentura. Niemal dokładnie dwa lata później, wieczorem 21 października 2007 r., znalazł się w niebie. W tamtych wyborach prezydenckich głosował w macierzystej komisji obwodowej w Sopocie.
Teraz pobrał z urzędu miasta regulaminowe zaświadczenie i zagłosował w gościnnej stolicy, która obdarzyła go rekordowym zaufaniem. Zmiana lokalu wyborczego była symbolicznym znakiem od losu. Platforma Obywatelska podjęła wczoraj czysto formalną decyzję, że przewodniczący Tusk zamieszka w stolicy na dłużej — w służbowej willi polskich premierów przy ulicy Parkowej.
W dojrzałym ustroju parlamentarno-gabinetowym szef zwycięskiej partii staje się po wyborach kandydatem na premiera automatycznie. W Wielkiej Brytanii czy w Niemczech inne rozwiązanie jest po prostu niewyobrażalne. U nas bywało rozmaicie, zdarzało się usadzanie za rządową kierownicą królika wyciągniętego z kapelusza i chowanie się prawdziwego decydenta na tylnym siedzeniu. Najbardziej jaskrawy był przypadek Mariana Krzaklewskiego, który zajął wobec Jerzego Buzka pozycję dawnego pierwszego sekretarza. Ostatnio zaś Jarosław Kaczyński wytrzymał z tyłu zaledwie kilka miesięcy i wyrzucił popularnego kierowcę Kazimierza Marcinkiewicza. Dlatego objęcie premierostwa przez Tuska jest sygnałem politycznej normalności.
Zacięta walka wyborcza zestawiona z niechęcią do podejmowania osobistej odpowiedzialności za sprawowanie władzy jawi się jako paradoks, ale tylko z pozoru. W tle takich postaw przewijają się marzenia polityków o innym fotelu — głowy państwa. Premierostwo jest tak ciężkim kawałkiem chleba, że kandydata na prezydenta może tylko zdołować. Nic dziwnego, że po triumfie wyborczym SLD w roku 1993 prezydent Lech Wałęsa robił wszystko, aby w kierowanie rządem wmanewrować Aleksandra Kwaśniewskiego, który jednak sprytnie się wymigał i od razu sięgnął po urząd numer jeden. Podobnie kombinował po sukcesie w 1997 r. Marian Krzaklewski, ale jego prezydencki start w 2000 r. zakończył się klapą. Dzisiaj Donald Tusk podejmuje ogromne wyzwanie — nie odpuszcza myśli o pokonaniu w 2010 r. słabnącego Lecha Kaczyńskiego, ale zamierza to osiągnąć jako sprawnie rządzący premier. Tego w Polsce nie grali od 1990 r., gdy próba podjęta przez Tadeusza Mazowieckiego skończyła się jego klęską.
Od dzisiaj podstawowym problemem polskiej polityki stają się stosunki między premierem Tuskiem a prezydentem Kaczyńskim. W Sopocie mieszkają (to znaczy — są zameldowani na pobyt stały) tak blisko siebie, że od czasu do czasu mogliby porozmawiać o sprawach państwa na spacerze w okolicach Opery Leśnej. Takie neutralne miejsce byłoby lepsze od warszawskich gabinetów. W każdym razie obaj wielcy rywale z 2005 r. obecnie skazani są na kohabitację, czyli współzamieszkiwanie w domu władzy — i o tym muszą pamiętać.
Komentarz Jacka Zalewskiego (Puls Biznesu)
Napisz komentarz
Komentarze