Jest wiosna 1960 roku. Dowiedziałem się od chłopaków, że organizowany jest zlot młodzieży z okazji 550 rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Zlot miał trwać dwa tygodnie i zakończyć się uroczystościami w miejscu historycznej bitwy. Pamiętam, że w Zblewie nabór prowadził Janek Grabowski – przewodniczący Koła Związku Młodzieży Wiejskiej. Mocno starałem się by również w tym zlocie uczestniczyć.
To jednak kosztowało 300 złotych od osoby, co stanowiło czwartą część przeciętnego zarobku. Dużo – psiakość! Pracowałem wtedy na PKP i mój zarobek wynosił 700 złotych. Przy wydatnej pomocy rodziców, wpłaciłem pieniądze na konto organizatorów. Pamiętam, że swoje uczestnictwo zgłosili Urszula Łącka, Henryk Gajewski i Janek Grabowski. W poniedziałek rano, 2 lipca odjechaliśmy pociągiem ze Zblewa do miejscowości Miłomłyn. Tam czekały na nas samochody wojskowe, bowiem logistyka związana z przygotowaniem obozu spoczywała na wojsku. Dowiedzieliśmy się, że jedziemy do lasu w okolicach wsi Liksajny, w pobliże jeziora Dudzkiego.
W tumanach kurzu
W tumanach kurzu, polną drogą przyjechaliśmy do celu. Na polanie dwa rzędy namiotów z wyraźnymi numerami. Przydzielono nas do namiotu nr 7. Tam złożyliśmy nasze plecaki i polecono nam pójść po łóżka polowe, prześcieradła, koce i zagłówki. O ile dobrze pamiętam, w naszym namiocie kwaterowała młodzież męska z powiatu starogardzkiego. Ja ustawiłem sobie polówkę po lewej stronie przy wejściu. Obok był Janek Grabowski, dalej Henio Gajewski. Naprzeciw mnie, pod drugą ścianą namiotu, miał łóżko Jurek Łazarski ze Starogardu. On to na pierwszym apelu został wyznaczony na komendanta naszego namiotu. Dziewczęta miały namioty w głębi obozu. W odległości około 300 metrów znajdowały się latryny. Jaki to był prymityw! Głęboki rów z drągiem, wspartym na palach, na jego skraju. Na nim się siadało i załatwiało swoje „potrzeby”. Latryna otoczona była palisadą z pni. Szczerze się przyznaję, że ani razu nie korzystałem z tego przybytku. Znajdowałem przyjemniejsze, odludne miejsca w głębokim borze. Był namiot sanitarny z lekarzem i pielęgniarkami, komendantura obozu, zaplecze techniczne i kuchenne. Był też namiot żołnierski z dwójką dyżurnych, którzy zapewniali łączność radiową. Byli uzbrojeni w karabinki małokalibrowe. Na środku placu obozowego stał maszt z naszą flagą. Rozpoczął się dwutygodniowy pobyt w pięknych lasach. Zajęcia były różne; sportowe, szkoleniowe, odwiedzaliśmy młodzież w okolicznych wsiach, oni do nas przychodzili, były filmy i zabawy. Czas mijał szybko, podczas którego zawiązywały się znajomości damsko-męskie, te na stopie koleżeńskiej i te, gdzie młode serca pałały głębszym uczuciem. W tamtych latach młodzież zachowywała się zupełnie inaczej. Było więcej taktu i szacunku w wzajemnych relacjach. Dziś widzi się małolatów, którzy bez żenady obłapują się w publicznych miejscach, a konwersując między sobą z udziałem dziewcząt „bluzgają mięsem”, że uszy puchną. Wtedy były pewne granice przyzwoitości, a pierwsze pocałunki, w czasie których świat wirował przed oczyma, składali sobie w rozpalone usta zakochani siedemnasto, dwudziestoletni i to bez udziału widzów.
W czasie trwania obozu pełniliśmy również warty nocne. I mnie taka przypadła od trzeciej do piątej. Paskudnie padał deszcz. Ja pod osłoną pałatki (peleryny wojskowej) obserwowałem otoczenie. Uczestnicy innych obozów, a było ich kilkanaście, robili czasem podchody by zdjąć z masztu flagę. Nasza zawsze wisiała na swoim miejscu. W sąsiednim namiocie kwaterowali młodzieńcy, świetni muzycy, którzy już o piątej rano, budzili nas popularną melodią włoską „Marina”. Szczególnym wirtuozem w jej wykonywaniu był akordeonista tego zespołu. To było bardzo miłe i słyszę to jeszcze dziś. Na posiłki chodziliśmy do stołówki na świeżym powietrzu, gdzie stały wojskowe kuchnie.
Jedzenie było bardzo dobre
Po posiłkach myliśmy nasze aluminiowe miski i talerze w pobliskim jeziorze. Z jeziora też czerpana była woda do przygotowania posiłków. Dziś byśmy się potruli.
W niedzielę rano 15 lipca 1960 roku podstawione zostały samochody wojskowe, które zabrały nas na miejsce słynnej bitwy. Ale było tam młodzieży! Wielu z nas otrzymało do ręki szturmówki, transparenty z hasłami. Też coś tam dostałem. Tacy z nas byli patrioci, że szybko chcieliśmy się pozbyć tych haseł i kto tylko mógł utknął w ziemi szturmówki i hasła. Pamiętam, że doszło wtedy do groźnego wypadku. Przewróciło się takie hasło wypisane na dykcie w sąsiedniej grupie młodych ludzi i walnęło młodego chłopaka w głowę. Sanitariuszka tamowała krew a my w zamieszaniu zmieniliśmy dotychczasową pozycję. Kiedy podchodziliśmy na nasze stanowisko pod pomnikiem grunwaldzkim, nasz przewodnik, zaznaczył, by nie było żadnego skandowania na cześć Władysława Gomułki – pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ponieważ sam szef partii sobie tego nie życzył. Były jakieś przemówienia, występy, był też przelot klucza samolotów odrzutowych MIG-19, podczas którego spiker powiedział, że teraz piloci włączą dopalacze i należy patrzeć na dysze maszyn. No rzeczywiście, z rur walił ogień. Po wszystkim wieczorem wróciliśmy do obozu, a rano w poniedziałek zwijaliśmy nasze zakwaterowanie. Pomyślałem, że warto by jakoś zaznaczyć nasz pobyt w tym miejscu. Ktoś kupił butelkę wina, wypiliśmy po łyczku - bo tak wyszło na kilkanaście osób, i do środka włożyłem kartkę z informacją, że tu stał namiot nr 7 na Zlocie Grunwaldzkim i podpisy. Nie było czym zatkać, to wystrugałem jakiś kołek i zamknąłem butelkę, którą zakopaliśmy w ziemi. W godzinach popołudniowych wróciliśmy do Zblewa. Z pewnością kołek w butelce już dawno zgnił, papier zbutwiał i nikt już nie dowie się gdzie dokładnie stał nasz namiot.
Kawał czasu
Czterdzieści siedem lat to kawał czasu. Pewnie i las zmężniał, lub został wycięty, a przyroda zatarła ślady naszego obozu. Zostały wspomnienia - szczególnie te miłe i pożółkłe fotografie.
Myślałem, że na tym zakończę mój felieton. Jednak stała się rzecz miła, o której warto napisać. Ja z żonką, oraz Barbara i Gerard Sulewscy, zostaliśmy zaproszeni we wrześniu do państwa Felicji i Edmunda Łąckich w Gdyni. Nota bene – wszyscy jesteśmy Kociewiakami i przyjaźnimy się. I tu miłe zaskoczenie – po schodach dwupoziomowego mieszkania schodzi Urszula Łącka – uczestniczka zlotu. Nie widzieliśmy się dokładnie 47 lat. Wspomnieniom nie było końca. Ale o Urszuli może innym razem.
Napisz komentarz
Komentarze