W roku 1981 i 1983 pracowałem na kontrakcie w Budapeszcie. Pod koniec 1984 roku zostałem wydelegowany z mojej firmy, czyli Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Robót Elektrycznych i Dźwigowych do pracy przy budowie elektrowni atomowej “Dukovany” na Morawach w Czechosłowacji. Po załatwieniu wszelkich formalności związanych z wyjazdem - badania lekarskie, paszport służbowy i odpowiednie zakupy - w poniedziałek wieczorem 7 stycznia 1985 roku wsiadłem do pociągu jadącego do Pragi. Jechaliśmy w grupie kilkunastu mężczyzn. Byli wśród nich ci, co cały ubiegły rok pracowali na tej budowie – Paweł Warczyński, Jerzy Wodniak, Wiktor Lewańczyk, Józek Makowski i inni, których nazwisk nie pamiętam. Z nowych pracowników to; Jerzy Labuda, Andrzej Trzeciak – kierownik budowy, ja i inni. Po całonocnej jeździe wysiedliśmy na stacji Hradec Kralowe po drugiej stronie granicy. Tam około godziny 12 wsiedliśmy do autobusu jadącego do Trzebicza na Morawach, gdzie mieliśmy mieszkać. Po kilku godzinach, jeszcze było widno, wysiedliśmy na osiedlu tego miasta, zwanym Hajek 2 (gaik), gdzie na ulicy Jaroslava Haska mieściła się nasza Ubytovnia (hotel pracowniczy). I tu miłe zaskoczenie, bo zakwaterowano nas w normalnych mieszkaniach, gdzie były dwa pokoje, kuchnia, łazienka. W jednym pokoju spały trzy osoby na wygodnych tapczanikach. W moim pokoju spał Janek Żołnierczyk z Gdyni, elektryk z Energobloku i Adam Raczyński, też z tej firmy. Cały styczeń, przed Raczyńskim mieszkał Jerzy Labuda z mojej firmy. W wyniku jakichś nieporozumień w delegowaniu na kontrakt, musiał wrócić do Polski. Ponownie przejechał po kilku miesiącach, ale zamieszkał już w innym mieszkaniu. W drugim pokoju mieszkali; Wodniak z WPREiDź, Mirosław Imianowski i Jerzy Kruszyński, obaj z Energobloku. Wodniak był tylko do marca, bo pracował już cały poprzedni rok i na jego miejsce przeszedł Czesław Dziepak. Nasza brygada składała się z następujących osób; Lesław Jaroszewski – WPREiDź – brygadzista. Moja skromna osoba, Mirosław Imianowski, Jan Żołnierczyk, Dempc Zdzisław z Wejherowa (Śmiechowo), Jerzy Kruszyński, Adam Raczyński, Czesław Dziepak – wszyscy z Energobloku, oraz Jerzy Labuda i Zbyszek Suchecki z mojej firmy. Formalnie do naszej brygady należeli zamecznicy (ślusarze) ze stoczni Lenina w Gdańsku – Wiktor Lewańczyk i Józef Makowski. Chadzali jednak swoimi drogami, pracowali już tu trzeci rok i Czesi brali ich do prac bardziej wyszukanych.
Następnego dnia rano pojechaliśmy na budującą się elektrownię atomową “Dukovany”. Nazwę przyjęła po zlikwidowanej wsi o tej nazwie, w miejscu której stoi dziś ta siłownia. Poszliśmy do biura budowy, gdzie wystawiono nam przepustki z prawem poruszania się po całej budowie i przydzielono nam szatnie na drugim końcu budowanej elektrowni. Odległości dość duże, ale dobrze działał wewnętrzny system komunikacyjny, obsługiwany przez autobusy. Na samym początku odniosłem wrażenie, że jestem w jakimś dobrze strzeżonym obozie. Biura, szatnie, magazyny, poszczególne obiekty były ogrodzone i strzeżone przez żołnierzy. Nawet na piętrach bloku energetycznego i w pomieszczeniach szczególnej troski stały straże. Przepustki należało okazywać bez wezwania – prukaz ukazujeme bez wezwani, widniały napisy w strzeżonych przejściach. Nie wszyscy mogli poruszać się po całej elektrowni. To zależało od wykonywanej pracy. Elektrycy mieli szeroki zakres stanowisk pracy, to też my mieliśmy przepustki koloru zielonego. Inni, co pracowali na zawężonym obszarze, mieli przepustki koloru żółtego. Szatnie były dobrze wyposażone, czyste łazienki, sanitariaty i wygodne szafki ubraniowe. Nieopodal naszych szatni usytuowany był dworzec autobusowy rozwożący pracowników do poszczególnych miejscowości, a nas do Trzebicza (około 20 km). Nasi poprzednicy w roku ubiegłym mieszkali we wsi Vicenice, blisko elektrowni, ale warunki mieli fatalne – baraczki. Na całym placu budowy stały liczne kioski serwujące parki i rohliki (parówki i rogaliki), piwo niskoprocentowe (2,2 % alkoholu) i inne produkty spożywcze. Były też dwie potężne stołówki w których jedliśmy śniadanie po przyjeździe do pracy, swacinu(drugie śniadanie) o 10.00 i obiad o 13.00. Zwykle przed pracą jadłem parówkę chleb do tego kawę lub kakao. Na drugie śniadanie jakąś sałatkę a na obiad to co zamówiłem sobie poprzedniego dnia. Na tablicy wywieszony był spis potraw na dzień następny. Wybieraliśmy ze skrzynki karteczki z odpowiednim daniem i wrzucaliśmy do stojącej urny. Następnego dnia ustawialiśmy się w odpowiednią kolejkę serwującą wybrane dania – pierwsze i drugie. Oczywiście królowały knedliczki z kapustą lub inną polewą. Tego nie jadłem. Często zamawiałem żiberko (kotlet schabowy). Zupy podobne do naszych – grochowa, kapuśniak, coś tam z makaronem i inne. Do tego wszystkiego braliśmy jeszcze kufel piwa i objedzeni opuszczaliśmy stołówkę. Po drodze odnosiliśmy nasze naczynia, a prosiły oto kucharki takim napisem: „Dekujeme, że wami poużite nadobi wracite do umywarni” (dziękujemy, że zwracacie używane przez was naczynia do zmywalni). Pierwszy dzień pracy upłynął bardzo spokojnie. Najpierw zostaliśmy przeszkoleni ze strony BiHP. Oczywiście ich inspektor mówił po czesku i nie wszystko udało nam się zrozumieć. Po południu majstrowie Aloiz Viala i Neruda Jozef zaprowadzili nas na nasze stanowisko pracy do serca elektrowni. Tam w tak zwanym SUZ-ie (skrót zapewne od rosyjskojęzycznej nazwy tego działu) montowaliśmy szafy z mnóstwem elektroniki i kilometrów kabli. Pomieszczenie zamknięte, o powierzchni około 150 m kwadratowych. Było nam tam, jak u Pana Boga za piecem. Cieplutko, bez nadzoru, projekty w dłoń i do pracy. Często komuś głowa poleciała w dół i nie było problemu. Wstawaliśmy o 4.00. O godzinie 4.50 zawoził nas autobus na elektrownię. Pracowaliśmy od 6.00 do 18.00 -dwanaście godzin – oficjalnie, bo często już o 17.00 byliśmy na kwaterze. W systemie gospodarki socjalistycznej tak było. Z dwunastu godzin 3 i pół godziny mieliśmy do wykorzystania na własne potrzeby z wyjazdem do domu włącznie. Zwykle miesiąc pracowaliśmy a dwa tygodnie byliśmy w kraju. To był dobry kontrakt. Naszym kierownikiem ze strony Czechosłowackiej był Jarda Kuśka – przedstawiciel firmy Skoda – Koncernovy Podnik Plzeń Zavod Energetycke Strojirenstvi, Montażni Sprava Dukovany (Koncern Skoda w Pilźnie, Zakład Budowy Elektrowni – budowa Dukowany). Był porządnym człowiekiem. Bardzo lubił piwo, zresztą jak wszyscy Czesi, a rumu też nie odmawiał. Bywało, że rano przychodził do nas na butelkę piwa by złagodzić skutki nadużytego wczoraj trunku. Z drugiej strony był wymagającym szefem i dobrym elektrykiem.
W naszej pracy czasem nam pomagał starszy już pan Vincenty Baksa z Pilzna. Miał wtedy 63 lata. Jakoś polubiliśmy się. On w czasie pracy często śpiewał cichutko ludową piosenkę o zameczku niedaleko Jicina. Bardzo mi się spodobała i on mi ją napisał. Rozmawialiśmy o wielu sprawach – o polityce też. Znał moje zdanie na temat hasła wiszącego na ścianie SUZ-u, które brzmiało; Z Soveckim Svazem na wećne casy (Ze Związkiem Radzieckim na wieczne czasy). Kiedy wchodził do pomieszczenia, a byłem tylko ja, podchodził pod hasło i z ochotą je opluwał. Pytałem się go jak odebrał obecność naszego wojska w Czechosłowacji podczas inwazji Paktu Warszawskiego w 1968 roku na Czechosłowację dążącą do prawdziwej demokracji. Powiedział krótko – to było świństwo!
Po trzech miesiącach skończyliśmy montaż SUZ-u na pierwszym bloku i przeszliśmy do montażu tych samych urządzeń na bloku drugim. Z pierwszego bloku płynęła już energia elektryczna. Nowe stanowisko pracy zapewniało zajęcie do końca roku. Oczywiście w między czasie montowaliśmy urządzenia elektryczne w innych częściach elektrowni, ale były to sporadyczne przypadki, by pomóc innym elektrykom w uporaniu się tego zadania. Na drugim bloku zauważyłem, że dyskretnie jesteśmy obserwowani przez kilku Rosjan. Na boku mówiło się że to słynne KGB. Zbliżyli się na tyle do nas, że zaczęliśmy im wozić z kraju różne towary. Ja na przykład przywoziłem dla nich z Polski skórzane pasy do spodni. Rozmawialiśmy też o polityce w ZSRR. Byli zadowoleni, że Gorbaczow doszedł do władzy, ale jednocześnie bali się, że opozycjoniści przeszkodzą w pierestrojce.
Od młodych lat bardzo lubiłem czeskie melodie, a to pewnie za sprawą kina w Zblewie, gdzie przed seansem kierownik kina Józef Rumiński wystawiał na schody głośnik z którego płynęły skoczne, czeskie polki. Jedną pamiętam do dziś. To też kiedy znalazłem się na terenie Czechosłowacji, ich ludowe melodie towarzyszyły nam na każdym kroku. We wsiach wisiały na słupach głośniki nadające lidove pesnicki. W wolnym czasie odwiedzałem sklepy z płytami i kupowałem ich nagrania. Mam ich sporo, tylko, że stary adapter złamał igłę i czekam, aż pojawią się w sklepach nowe patefony do odtwarzania starych płyt. Wspaniała muzyka. Często w ich gospodach słyszeliśmy rozśpiewanych biesiadników z kuflem pilznera w towarzystwie dechovki – ich orkiestry dętej. Grali też harmoniści na akordeonach i na helikonkach – dwurzędowych harmoniach guzikowych. Mój brat Jerzy miał taką - też była czeska i nazywała się Ligna. Chciałem też taką mieć. Przechodziłem kiedyś w Trzebiczu koło sklepu muzycznego i zobaczyłem na wystawie “harmónkę” – jak nazywaliśmy ten instrument na Kociewiu. Ale się uradowałem. Następnego dnia harmónka była już moja – mam ją do dziś i od czasu do czasu wygrywam melodie z dalekiej przeszłości.
Gdańsk,sierpień – wrzesień 2007
Masz swoje ciekawe wspomnienia – prześlij do nas – opublikujemy w Portalu Pomorza – www.portalpomorza.pl
Reklama
Jak u Pan Boga za piecem
MOJE WSPOMNIENIA. Edmund Zieliński przesłał nam swoje wspomnienia z budowy elektrowni atomowej. Masz swoje ciekawe wspomnienia – prześlij do nas – opublikujemy w Portalu Pomorza.
- 01.01.2008 00:00 (aktualizacja 01.04.2023 03:44)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze