W naszym mieszkaniu w Gdańsku - Wrzeszczu jeszcze kilka lat temu stały piece, a wśród nich wyróżniał się szczególnie jeden, okazały, wysoki i przysadzisty. Jego białe kafle odcinały się od jasnozielonych ścian, zaś zwieńczenie pieca tworzyła korona z ceramicznych kafli, pomalowanych przez poprzednich lokatorów nie wiadomo dlaczego olejną farbą. Ten wrzeszczański piec miał dla mnie szczególne znaczenie. Przypominał inny, podobny, bardziej jednak imponujący, przy którym, czy pod którym, jak pod drzewem wzrastałam i wychowałam się. Stał on we dworze, w dawnym salonie, w Ornasowie koło Pelplina. Ogrzanie mieszkania we Wrzeszczu starymi, przedwojennymi jeszcze piecami było uciążliwe i kosztowne i dlatego w końcu usunęliśmy je, i jak w całej kamienicy, założono nam centralne ogrzewanie. Od tego czasu, od wysuszonego kaloryferami powietrza, zaczęły się nasze choroby, często anginy, infekcje. Dzieci, i ja ciągle się przeziębiamy, to Jacek, to Honoratka opuszczają zajęcia szkolne, chodzą po mieszkaniu z obwiązanym gardłem i piją syrop z pokrojonej w plasterki i posypanej cukrem cebuli. Podgrzewam miseczkę z osłodzoną cebulą na kaloryferach tak samo jak kiedyś czyniła to mama w domu, we dworze w Ornasowie, tyle, że wstawiła miseczkę do „duchówki” w górnej części ozdobnego, wysokiego pieca.
Piec i ...ból gardła
Piec ten pewnie i stabilnie stał w rogu niegdysiejszego salonu. Piął się w górę białością kafli, niektóre z nich oplatała siatka drobnych pęknięć. Były one i tak nieznaczne w porównaniu ze zniszczeniem ścian, powyginanymi, nieszczelnymi, wysokimi oknami, pokrzywionymi deskami podłogi z resztkami parkietu. Ten piec z wieńczącą go wysoko, prawie u sufitu koroną kaflowych liści i owoców winogron o wytartym kolorze złota i przyszarzałej zieleni był jak ostatni arystokrata czy kapitan na tonącym statku. Jest szary, styczniowy poranek. Kolejny dzień przebywam na zwolnieniu lekarskim. Ból gardła jest jeszcze dokuczliwy, chociaż gorączka powoli mija. Jestem sama w mieszkaniu, dzieci w szkole, mąż wcześnie wyszedł do pracy. Bolą mnie oczy, razi światło, nie mogę czytać. Wtulam głowę w poduszkę, otulam się kołdrą ale uczucie chłodu trwa dalej. Ciepło promieniujące z kafli pieca z pewnością by mi pomogło. Chociażby się, jak dawniej, w dzieciństwie, oprzeć plecy o piecowe kafle, czuć ich łagodne, kojące ciepło. Jak wtedy, gdy budząc się do szkoły w szarości poranka lub zapadając wieczorem w sen, widziałam ostatnim spojrzeniem ten biały, olbrzymiejący z mojego posłania piec, wydający się, na tle zniszczonego, brudnego otoczenia, jednym trwałym, jasnym miejscem odniesienia. Zwłaszcza jesienią i zimą, gdy z szerokich, nieosłoniętych pól wokół Ornasowa wiały wiatry, gięły, szarpały, nierzadko łamały stare drzewa przy dworze, a liczne niedomknięte wejścia z oberwanymi zamkami wpuszczały gwiżdżące podmuchy. Na dachu łomotały luźne deski, z okien widoczne było błoto rozjeżdżone samochodami ciężarowymi dowożącymi i wywożącymi jakiś sprzęt z budynków Unimoru pobudowanych przed wjazdem do dworu. Bielejący mi nad głową piec z którego kafli biło ciepło wydawał się tworzyć jedyną bezpieczną wokół siebie przestrzeń. Czytaliśmy wówczas w szkole „Pana Tadeusza”, a pani od polskiego przynosiła nam na lekcje różne ilustracje aby przybliżyć treść poematu, m. Innymi sceny polowań, balu. Oglądałam też w telewizji filmy „Popioły” i „Hrabinę Cosel” i wieczorami gdy ojciec gasił światło mnie i rodzeństwu i tylko wielka lampa przy zakładzie produkcyjnym rozpraszała ciemności, wyobrażałam sobie jak dwuskrzydłowe drzwi otwierają się i wraz z dźwiękami muzyki wpadają roztańczone pary. Kawalerowie w srebrzystych, przypudrowanych peruczkach i kolorowych fraczkach, panie w szerokich krynolinach, jakaś para podbiegła do pieca w salonie, zatrzymuje się przy nim, słychać śmiech i rozmowy. Podłoga błyszczy, w oknach odbija się światło świec. W tworzeniu takich obrazów nie przeszkadzała mi ani łuszcząca się z odrapanych drzwi farba, nawet deskami zabite w nich dwie dziury, ani czarna, nie pomalowana podłoga o wykrzywionych deskach. Dwór z datą 1861r. widoczną nad bocznym wejściem pobudzał moją wyobraźnię, a później to już nawet wiedziałam, że wybudowano go na dwa lata przed powstaniem styczniowym. Latem udawało mi się pod jednym z drzew, gdy nie wiał wiatr, było cicho i słyszałam tylko szelest liści , czytać książki póki ojciec nie wrócił z pracy w cukrowni w Pelplinie. Wtedy bowiem, gdy było jeszcze stosunkowo wcześnie, szliśmy ze starszym rodzeństwem "w buraki" albo zerwać "zielone" dla ptactwa i dwóch świń, które rodzice trzymali w chlewiku. Czasami miałam potrzebę opowiedzenia komuś o swoich odczuciach, wyobrażeniach ale moje starsze rodzeństwo zajęte było swoimi sprawami i pewno zlekceważyłoby moje "bajki", a rówieśnicy tylko by je wyśmiali. Z nimi, z chłopcami z sąsiedztwa za płotem, z czworaków z czerwonej cegły natomiast bawiliśmy się w Indian. Malowaliśmy twarze w wojenne barwy, wtykaliśmy pióra za obwiązane wokół opaski i na wzgórzu, za torami kolei Tczew- Pelplin, w rosnącym tam chaszczach i wśród drzew powtarzaliśmy przygody z " Winnetou" Karola Maya, który to cykl ja jedynie czytałam i ta wiedza sprawiła, że chłopcy przyjęli mnie do swojej bandy. Bywało gdy jakieś interesujące sytuacje z książki udało nam się zrealizować i dzień był pełen przygód wojennych, awansowałam okresowo nawet na zastępcę wodza plemienia. Zabawy te nie trwały długo. Rodzice wysyłali do nas rodzeństwo, trzeba było przerwać indiańskie łowy i wypowiadane wojny i popilnować krów albo je przepalować bądź iść, gdy byliśmy już starsi, do udoju. Budzę się z półsnu, minęło chyba kilka godzin. Powinnam pić dużo płynów, soku. Muszę wstać i w kuchni zaparzyć sobie herbatę ziołową. Mieszkanie jest już pełne południowego światła. Wracam z gorącą herbatą i znów się kładę. Ogarniają mnie senne myśli, wspomienia...
Koniec wakacji
Kończyły się wakacje, wracaliśmy do szkoły, przychodziła jesień i zima...Gromadziliśmy się, wszyscy domownicy, wokół źródła ciepła, przy wielkim, białym piecu. Moja mama miała też sentyment do tego zdobionego żelazną, rzeźbioną kratą przed paleniskiem pieca. I mimo tego, że napalenie w nim, wobec zapadających się wewnątrz cegieł, było trudne, bo jak oboje rodzice mówili, piec nie miał "cugu", ona lubiła, gdy w końcu piec był nagrzany, siąść przy nim z robótką ręczną, cerowaniem, albo zwyczajnie ogrzewać zziębnięte, po wieczornym obrządku ręce. Pamiętam też, że dwa czy trzy razy, gdy sąsiadka pani Gałązkowa przyniosła nalewkę z wiśni i obie wypiły po kilka kieliszków, mama stojąc i grzejąc się przy piecu, śpiewała starą przedwojenną piosenkę "Puchowy śniegu tren w krąg roztoczył swe czary.." Zapamiętałam z dzieciństwa ten stary szlagier, z czasów gdy w Rajkowach przed wojną przychodziła do majątku państwa Brzozowskich do pomocy w ogrodzie. Głos kobiecy z akompaniamentem pianina śpiewający w dalszym ciągu piosenkę "...dźwięczą sanek janczary.." docierał do niej przez okno gdy pieliła grządki w warzywniaku czy pomagała przy zbiorze owoców. Zapewne takie wspomnienia sprawiły, że gdy po latach zamieszkała u nas w Gdańsku- Wrzeszczu i wybrała dla siebie pokój do zamieszkania, wskazała na ten, który jeszcze wówczas miał wysoki , zdobiony piec, podobny do tego z Ornasowa. Nikt nie oponował odnośnie jej wyboru bo to głównie ona, z własnych oszczędności finansowała wykupienie naszego mieszkania. Sprowadziła się do nas aby pomóc w opiece nad dwojgiem naszych dzieci, źle się też czuła nie mogąc porozumieć się z synową, ciasno jej zresztą było z rodziną brata w dwu-pokojowym mieszkaniu w Pelplinie. Budzę się i zasypiam. Jest mi ciepło, łagodnie przechodzę ze snu we wspomnienia i wracają ponownie dawne czasy.Naukę w liceum w Pelplinie, zresztą za namową pani od polskiego , bo rodzice uważali, że tak jak starsze rodzeństwo powinnam podjąć wcześniej naukę zawodu, rozpoczęłam gdy cała rodzina przeniosła się do Pelplina, na ulicę Dworcową. Ojciec odtąd miał blisko do pracy w cukrowni, mama zatrudniła się jako sprzątaczka też w cukrowni.
Awans wychodzony
Mieszkanie w bloku wszyscy oceniliśmy jako awans " wychodzony" do władz w latach 70-tych przez matkę, a "wypisany" przez ojca, którego skargi na jakość mieszkania, dzielonego z kilkoma rodzinami we dworze w Ornasowie, sprowadzały kolejne komisje mieszkaniowe. Rodzice odetchnęli wreszcie od trudu ciągłego uszczelniania niedogrzanego mieszkania, kłótni z sąsiadami, od jesiennego błota i wiosennych roztopów. Jednak po pierwszych zachłyśnięciach się "miastowym życiem" , sklepami, ciastkiem "kupnym" w cukierni, wygodami mieszkania, głównie łazienką i ciepłem kaloryferów, brakować mi zaczęło szczególnie gdy zima minęła przestrzeni pól, zieleni swobodnie, bujnie rosnącej, podchodzącej pod okna, zapachów traw nawet chwastów przydrożnych. Katedra pelplińska dominująca nad miasteczkiem, której bogactwo historyczne, architektoniczne dopiero teraz z perspektywy Gdańska doceniam.
Cdn.
Reklama
Opowieści spod kaflowego pieca cz. 1
POMORZE. Przeczytaj nagrodzone prace. Rozpoczynamy publikację prac, które zostały nadesłane na IV Konkurs Literacki im. Bernarda Janowicza. Dziś pierwsza część pracy Teresy Thiel-Kubackiej z Gdyni „Opowieści spod kaflowego pieca”, która zajęła pierwsze miejsce.
- 10.01.2008 00:00 (aktualizacja 04.08.2023 08:02)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze