Do kościoła chodziliśmy w Trzebiczu. Czuliśmy się jak w naszym kościele - język zrozumiały. Mnie ciekawiło najbardziej to, że prawie wszyscy uczestnicy mszy świętej przystępowali do komunii świętej. Spowiednika nie było, niedziela zwyczajna, czyżby tacy pobożni? W rozmowach z autochtonami dowiedzieliśmy, że u nich to normalne. Czeski film. Z mej inicjatywy zamówiliśmy u księdza proboszcza mszę świętą za nasz kontrakt. Wyznaczył na 6 października (niedziela) godzina 18.00. Stawili się wszyscy... oprócz mnie. Byłem w tym czasie na urlopie w domu.
Dojeżdżając codziennie autokarem do pracy, miałem czas i na modlitwę i obserwację terenu. Ukształtowanie ziemi niby takie same jak na Pomorzu, a jednak smutne. Nie widziałem pojedynczych gospodarstw. Zwarte wsie i rozległe pola. To skutek kolektywnej gospodarki, którą po drugiej wojnie światowej nasi południowi pobratymcy natychmiast zaakceptowali. Mocno zastanawiałem się, dlaczego przy drogach stoją małe krzyże, tablice nagrobne. Kościoły pustawe, społeczeństwo zlaicyzowane a przy drogach stare i nowe symbole religijne. Okazało się w rozmowie z panem Baksą, że są to miejsca upamiętniające tych, którzy zginęli w wypadkach drogowych. To dziwne. W tamtym czasie u nas tego rodzaju symboli przy drogach jeszcze nie stawiano, a byliśmy bardziej religijni. Tam na odwrót. Teraz to na naszych poboczach krzyży coraz więcej.
W czasie mego pobytu na kontrakcie, zaprosiłem w odwiedziny całą rodzinę. Oczywiście odwiedzali mnie sukcesywnie. W niedzielę dnia 24 marca przyjechała do mnie żona i syn Wojtek. Odebrałem ich na dworcu w Brnie, dokąd pojechałem samochodem z Witkiem Lewańczykiem. Od trzech dni chorowałem na grypę. Miałem zwolnienie lekarskie od 21 do 28 marca. Nawet gorączkowałem. 30 marca w niedzielę wyjechaliśmy razem do domu przez Pragę. 14 kwietnia wróciłem do Trebica. 16 sierpnia w piątek przyjechali samochodami Wojtek z mamą i brat Rajmund z rodzinką – Gizela, Justyna i Patrycja. W niedzielę 18 sierpnia dojechali siostrzenica Iwonka z mężem Januszem i ich synem Marcinem. A więc na raz miałem dziewięć osób. W naszym miejscu zakwaterowania było sporo miejsca i można było sobie pozwolić na zaproszenie więcej osób. Inni robili tak samo. Ja chodziłem do pracy a moja rodzinka jeździła po okolicy i robiła zakupy. Zwiedziliśmy też wspólnie znane groty w „Macosze”. Wszyscy robili zakupy na moje konto. Miałem książeczkę celną i mogłem sporo towaru przewozić jako pracownik kontraktu.
W piątek 23 sierpnia wszyscy wyjechaliśmy do domu. W Nachodzie przed przejściem granicznym, całe nadliczbowe zakupy przeładowałem do mego Fiata 126 p. Wnętrze i bagażnik ( ten na dachu również), załadowane do pełna naczyniami, dywanami i chodnikami. Danka została zemną a Wojtek usiadł do malucha Chodorowskich. Ledwo się tocząc wjechałem na granicę. Celnicy Czescy i Polscy trzymali się za głowy na widok mego ładunku. Byłem w porządku, towar już był oclony w placówce w Trzebiczu. Już po polskiej stronie ładunki wróciły do swych samochodów. Jechaliśmy do domu. Ostatnimi gośćmi na moim kontrakcie byli; siostra Danusia z mężem Władziem, moja żonka i Basia Kołodziejska – bratowa mej żonki. Oni przyjechali w niedzielę 20 października na dworzec w Brnie. Pojechałem po nich pociągiem i tą samą trasa przyjechaliśmy do Trzebicza. Wyjechałem z nimi do domu w czwartek dnia 24 października, pociągiem przez Pragę. To był mój ostatni wyjazd na urlop.
Po powrocie 10 listopada, pracowałem jeszcze na elektrowni 15 dni. W środę 27 listopada rano wyjechaliśmy do domu samochodem marki Trabant. To warto opisać. Samochód był własnością Zdzisława Dempca, który zaproponował mnie i Jankowi Żołnierczykowi byśmy jechali z nim dzieląc się kosztami przejazdu. Zgodziliśmy się chętnie. Zapakowaliśmy do samochodu nasze bagaże i właściwie było już pełno. Jakoś tam się posadowiliśmy, ja z tyłu, Janek obok Zdzisia i ruszyliśmy w daleką drogę. Przez kilkanaście dni postoju auta przed hotelem, na dachu samochodu było pół metra zmrożonego śniegu. Tak przywierał do samochodu, że Zdzisiu postanowił go nie zrywać. Podjechaliśmy do stacji benzynowej, nalaliśmy pełen zbiornik i dwa kanistry pięciolitrowe (jeden był mój). Ruszyliśmy ku granicy. Po kilkunastu kilometrach śnieżna czapa z dachu odfrunęła, ogrzana od wnętrza. Sądziłem, że już pojedziemy bez przerwy. Ale Zdzisiu zapragnął jeszcze kupić dywan do domu. Zastanawiałem się gdzie on chce go włożyć. Zatrzymaliśmy się w Hradec Kralove i tam nasz kierowca przytaszczył na parking zrolowany dywan. Śmiałem się i złościłem tym faktem, bo jak do tej mydelniczki włożyć trzymetrowy dywan. Zdzichu tak go miętosił i łamał, że w końcu zmieścił się we wnętrzu Trabanta. Na pobliskim śmietniku znalazł drewnianą listwę, którą podparł dywan z przodu, by nie przeszkadzał mu w prowadzeniu pojazdu. Ale miejsce dla Janka zostało zablokowane. Co tu robić? Zdzichu niskiego wzrostu, przesunął siedzenie maksymalnie do przodu (ja siedziałem za kierowcą) a filigranowy Janek Żołnierczyk usiadł.... na moich kolanach. Już było ciemno jak wjechaliśmy na granicę. No i dobrze, bo widok powracających z kontraktu był nieszczególny. Tam rozprostowaliśmy kości, Zdzichu nalał benzynę na stacji i bez problemów wjechaliśmy na teren Polski. Mimo kolegi na kolanach i 600 kilometrów do Gdańska, czułem się jak w domu.
Często zatrzymywaliśmy się by pobudzić krążenie w nogach. Minęliśmy Wrocław. Do domu jeszcze wiele kilometrów. Na domiar złego zaczyna szwankować prądnica. Co za pech, na dworze ciemno, zimno i setki kilometrów przed nami. Po coś się ładował do tego Trabanta – pomyślałem. Leżałbyś teraz w ciepłym pociągu nie martwiąc się o nic. Sytuacją w ogóle nie przejmował się Zdzisiu. To jest głupstwo – powiada, aby do przodu. Doszło już do tego, że kierowca wyłączał światła i jechaliśmy na oślep. Zapalał, gdy coś nadjeżdżało. Na postojach wcale nie gasił silnika, by nie mieć problemu z rozruchem. Trzeba przyznać, że wtedy ruch na drogach był znacznie mniejszy, co ułatwiało nam ten awaryjny przejazd przez Polskę. Około drugiej w nocy dojechaliśmy do Pruszcza. Teraz to już niczym się nie przejmowaliśmy – byliśmy prawie w domu. Myślałem, że dowiozę mój kanister z benzyną do domu – w Polsce paliwo na kartki. Niestety w Pruszczu wlaliśmy jego zawartość do Zdzisia Trabanta. Pies drapał, aby do domu dojechać. By ruszyć dalej, musieliśmy samochód wziąć na pych, bo rozrusznik pożerał za dużo prądu. Szczęśliwie dojechaliśmy pod mój blok na Zaspie. Koledzy pomogli mi rozpakować bagaże, wypiliśmy wspólnie kawę, odprężyliśmy się i Bogu dziękowali za szczęśliwy powrót. Janek wysiadł w Gdyni – Cisowej, a Zdzisiu sam szczęśliwie dojechał do Śmiechowa. Kontrakt z przygodami dobiegł końca.
Gdańsk sierpień – wrzesień 2007
Reklama
Jak budowałem z kolegami elektrownię atomową
RELACJA z kontraktu - z przygodami. Powrót z budowy elektrowni atomowej w Czechach. Relacja Edmunda Zielińskiego – część II. Jak u Pana Boga za piecem.
- 14.01.2008 00:00 (aktualizacja 01.04.2023 04:28)
Reklama
Napisz komentarz
Komentarze