Któregoś dnia zawitał u nas oznajmiając, że syn Zenon (Zeno), kwalifikuje się do nauki szkolnej, na co Mama odpowiedziała, że nie chodzi do szkoły, ponieważ po prostu nie ma stosownego obuwia. Po kilku dniach takie obuwie dostarczył wraz z elementarzem do nauki języka niemieckiego. Zostałem przydzielony do szkoły w Lübs.
Jest to wieś położona 2 km od Heinrichshof. Szkoły wiejskie charakteryzowały się jednoizbowymi lokalami z boiskiem, sanitariatami i budynkiem mieszkalnym dla kierownika szkoły. Nauczyciel nazywał się Schwartz. W okresie pilnych prac wiosennych młodzież przerywała naukę i była kierowana do prac pielenia i czyszczenia zagonów buraka cukrowego.
W roku szkolnym 1941/1942 nauczyciel wezwał mnie do tablicy i kazał palec przyłożyć do czubka butów. Podniósł tył marynarki i przyłożył szpicrutą, że natychmiast wyprostowałem się do pionu. Nauczyciel oświadczył:”Nie będziesz bił niemieckich dzieci”.
Okazało się, że na tym majątku mieszkała rodzina, u których co roku rodziło się dziecko. Jedno z tych dzieci zupełnie przypadkowo rzuciło kamieniem, trafiając brata Andrzeja w czoło, w wyniku czego pokazała się krew i mnie poniosło. Wymierzyłem – moim zdaniem – sprawiedliwą karę. Mama założyła Andrzejowi plaster i sprawa poszła w zapomnienie. Natomiast matka tego dziecka poskarżyła się nauczycielowi.
Uderzenia były tak mocne, że na pupie pokazały się pręgi. Nawet Matka zauważyła, że nie szukam okazji, by usiąść.
Był to już 1943 r. W okresie żniw swobodnie rozmawiając z rówieśnikami (mówiłem już miejscowo gwarą – plattdeutsch) znalazłem się z nimi koło ogrodu pałacowego. Ogrodzenie zestawiane z desek – wysokie na 2 metry – miało już swoje ubytki i wystarczyło wyjąć dwie deski, by znaleźć się w ogrodzie, gdzie stała piękna grusza z owocami. Kuszenie było ogromne. Z dużych okien pałacu roztaczał się piękny widok na ten ogród. Akurat w tym czasie w oknie stał Pan Rümer i gdy zobaczył nas krzątających się po ogrodzie, wszczął alarm.
My czym prędzej schowaliśmy się w nieściętym zbożu, za mną także brat Andrzej wywołując moje imię. Kiedy wróciliśmy do domu zastaliśmy już Ojca. Trzymał w ręku pasek. Kazał mi się położyć na ławce stojącej wzdłuż łóżka. Dostałem lanie i zapamiętałem słowa Ojca: „Jestem Polakiem i nie będę chodził po cudze mienie”. Było to, jak się później okazało ostatnie lanie, jakie otrzymałem w życiu.
Pobyt na przymusowych robotach wywołał także inne potrzeby codziennego zaspokojenia – higieny osobistej. Tata wespół ze stolarzem zbudował z desek sosnowych czterokątną wannę z uchwytami i wróciliśmy do cotygodniowych kąpieli rodzinnych, poczynając od najmłodszego Andrzeja. Wszystko odbywało się w kuchni, gdzie było ciepło. Woda na bieżąco była gorąca, a po wodę do studni było może z 30 kroków. Odzież brudna byłą prana w ciągu tygodnia. Mnie pozostało nosić wodę ze studni. Z wyjątkiem miesięcy zimowych bieliznę wywieszano w przydzielonym nam ogródku. Ponieważ wymieniłem słowo „ogródek”, to podkreślam fakt wybudowania altanki w rogu od strony już pola uprawnego, gdzie w okresach letnich rodzice lubili przesiadywać, co też zostało zauważone przez sąsiadów. Drzewo (wiśnia nie dawała już smacznych owoców) zostało wykarczowane i po wyschnięciu zużyte przez Ojca do robienia dla dzieci tw holenderek. Po wykonaniu przez Mamę grubych skarpet zimą służyły do ślizgania się po lodzie. Ale to była frajda.
Jak nadchodziły jesienne dni to Ojciec w dni wolne od pracy zabierał mnie na spacer do lasu, a stała sobie brzoza, to już wytężałem wzrok, czy może zobaczę jakiegoś grzyba.
Któregoś razu trafiliśmy na przebiegającą linię energetyczną (stąd wycięty pas drzew gdzieś na 50 m) kiedy w oddali zauważyliśmy lochę z młodymi dzikami. Tatuś szepnął: „nie ruszaj się”. Mnie włosy dęba stanęły. W taki właśnie sposób nabierałem doświadczenia jak zachowywać się takich przypadkach.
Zauważyłem, że wśród mieszkańców majątku nie ma tradycji zbierania owoców leśnych z wyjątkiem jagód. Przypominam sobie zdarzenie, którego byłem świadkiem. Przyszła p. Auras i zapytała się Mamusi, „czy pójdziemy wspólnie na jagody?”. Matka zaskoczona tym pytaniem powiedziała, że uzgodni to z mężem, kiedy przyjdzie na obiad. Padły wówczas słowa: „Gehen morgen beeren pflccken komm zu mir!”. (dosłownie: Idź jutro zbierać jagody, przyjdź do mnie! - dop. red.).
Rzeczywiście n drugi dzień Matka przygotowała dla siebie wiadro 8-litrowe, a dla mnie 5-litrowe. Po drodze wykupione zostały bilety wstępu do lasu w miejscowości Lübs – Heinrichschof. Muszę przyznać, że weszliśmy do starego lasu ciągnącego się aż pod zatokę w Świnoujściu. Rosły tam krzaki jagód tak duże, że jak usiadłem pod nimi to byłem niewidoczny i Matka często wołała: „Zeno, wo bist du”.
Po zapełnieniu jagodami wiaderek wracaliśmy do domu zmieniając co chwilę ręce. W sumie była to odległość do 3 km (1 km las, 2 km Lübs – Heinrichschof). Był to duży wysiłek i zmęczenie, ale co za radość móc zjeść jagody z cukrem, czy zupę jagodową z leniwymi pierogami – pycha!
Rodziców interesowały również sprawy duchowe i możliwość uczestnictwa w nabożeństwach. Najbliższy kościół katolicki znajdował się w miejscowości Blumental, ale należał do parafii w Pasenwalk. Msza odbywała się tylko w niedzielę o godz. 10.00. Pokonanie tej odległości wymagało czasu – ok. 2 godzin. Gdy sprawy organizacyjne zostały ustalone, Msza odbywała się tylko w niedzielę o godz. 10.00. Pokonanie tej odległości wymagało czasu – około 2 godzin. Gdy sprawy organizacyjne zostały ustalone Mama już w każdą niedzielę przygotowywała na godz. 8.00 wymarsz do kościoła – przewodził grupie Kazik. Do domu wracaliśmy ok. godz. 13.00, a Mama czekała już z obiadem. Z biegiem czasu Ojciec załatwił dla Krysi służbę w parafii.
Z uczestnictwa w nabożeństwie zwolniony był Andrzej ze względu na wiek.
Opr. (tomm)/Zenon Weiss
Napisz komentarz
Komentarze