Z okazji kolejnej rocznicy powstania Armii Krajowej, goszczę w domach uczestników tragicznych wydarzeń sprzed 80. lat. Swoimi wspomnieniami z czasów II wojny światowej podzielili się kpr. Elżbieta Tatarkiewicz-Skrzyńska ps. „Żabska”, uczestniczka Powstania Warszawskiego, sanitariuszka, rodowita warszawianka, po wojnie zamieszkała w Sopocie a następnie w Gdańsku, pracowała jako księgowa oraz porucznik Wojciech Organek ps. „Grom”, urodzony w Siedlcach, jednak od wielu lat mieszkaniec Gdańska - miasta, które nosi w sercu. Po zakończeniu wojny ukończył politechnikę i pracował jako architekt.
14 lutego – Walentynki z Ojczyzną
Szerokim uśmiechem, podając drżącą dłoń wita mnie siedząc na kanapie elegancki, dostojny dżentelmen ze śnieżnobiałym, równo przystrzyżonym wąsem.
- Zapraszam, proszę usiąść – powiedział, a jego głos nie zdradzał metryki, był silny i głęboki.
Zdjąłem kurtkę i usiadłem w głębokim fotelu.
- Panie Wojciechu, za parę dni mija 80. rocznica powstania Armii Krajowej. Proszę powiedzieć, kiedy Pan postanowił wstąpić w szeregi AK – zapytałem włączając dyktafon.
Splótł palce, oparł brodę o dłonie i zaczął opowieść z zakamarków pamięci.
Mamo, dlaczego nie urodziłaś mnie szybciej?
Przyszedł na świat w Siedlcach w 1927 roku – 12 lat przed tym, gdy świat okrył mrok II wojny światowej. Dzieciństwo, spokojne i szczęśliwe spędził w podsiedleckiej wsi. Do Armii Krajowej wstąpił mając 16 lat, w 1943 roku, gdy związek ten istniał już od roku.
- Do Armii Krajowej musiałem być przez kogoś wprowadzony. Nie można było wstąpić w jej szeregi od tak, z ulicy.
W jego przypadku tą osobą była mama, która działała już w AK.
- Pamiętam, że zaraz jak wybuchła wojna, we wrześniu 1939 roku, zrobiłem mamie awanturę: dlaczego mnie nie urodziłaś wcześniej? Bo wtedy - tak rozumowałem - mógłbym dać z siebie więcej.
Przysięgę złożył we wsi Pruszyn, pod Siedlcami. Poza nim było jeszcze 15 ochotników. On był najmłodszy. Przyjął pseudonim „Grom”.
- To na cześć żołnierzy, którzy zginęli zatopieni przez Niemców na okręcie "Grom" w 1940 roku. Bardzo nas wszystkich ta tragedia poruszyła.
Pan Wojciech zamyśla się, przymyka oczy chcąc przywołać jak najwięcej wspomnień sprzed lat.
- Pamiętam, że, gdy byłem w AK byłem bardzo zbulwersowany, tym, że starsi koledzy nie chcieli zabierać mnie na wszystkie akcje. Miałem o to olbrzymie pretensje. Ale w ten sposób, za wszelką cenę, nas młodych chronili. Przełożony powtarzał, że musimy przeżyć, uratować się, skończyć studia.
W maju 1944 roku został aresztowany, trafił na Majdanek, a po jego wyzwoleniu przez Armię Czerwoną wrócił do domu. Jesienią 1944 roku wyjechał z Siedlec do Lublina i zapisał się do prywatnego liceum technicznego. W 1945 roku zatrzymało go UB i ponad miesiąc spędziłw więzieniu, które opuścił 25 czerwca na mocy dekretu o amnestii, wydane przez Prezydenta RP na uchodźctwie.
Polska to Polska
Pytam jak dzisiaj ocenia tamte wydarzenia, w których uczestniczył jako młody chłopiec patrząc na nie z perspektywy 80 lat, oczami dojrzałego mężczyzny.
Rozkłada ręce i kiwa przecząco głową.
- Czuję spory niedosyt, bo chciałem działać dużo bardziej. Byłem jednak za młody. Gdybym miał choć ze dwa lata więcej, na pewno i dałbym z siebie więcej… Jednak patrząc realnie, ile można było wymagać od 16-letniego smarkacza? Postąpiłbym tak samo, jak mój dowódca, bo to było rozsądne podejście. Jednak wypełniałem wszystkie zadania, które mi stawiano, i myślę, że wypełniłem swój patriotyczny obowiązek na tyle, na ile wówczas mogłem.
Wiele lat później, jako absolwent Politechniki pracował w wielu krajach na całym świecie. Miał możliwość, by ułożyć swoje życie poza Polską. Jednak zawsze zwyciężał patriotyzm, który do dzisiaj w sobie nosi.
- Już wiele lat potem, w dorosłym życiu, namawiano mnie do pozostania na stałe w Australii. Nie chciałem. Polska to Polska, moja Ojczyzna. Nie wyobrażałem sobie, aby żyć dłużej w innym miejscu. No to się wyspowiadałem ze swojego życia…
Po maturze Armia Krajowa
Drzwi otwiera mi uśmiechnięta staruszka, z drucianymi okularami na nosie.
- Proszę wejść, tam do drugiego pokoju – powiedziała wpuszczając mnie za próg mieszkania.
Od razu dostrzegam ten specyficzny młodzieńczy wigor, który nadal w sobie ma.
Usiadłem wygodnie na kanapie a Pani Elżbieta zajęła miejsce w fotelu po drugiej stronie stołu.
- Czego chciałbyś się ode mnie dowiedzieć młody człowieku? – zapytała spokojnym, łagodnym głosem.
Chciałbym, aby opowiedziała mi Pani swoją historię związaną z Armią Krajową, z czasem II wojny światowej – poprosiłem rozsiadając się wygodnie na sofie.
- W maju 1942 roku zdałam w Warszawie maturę. Potajemnie, w ruinach gmachu, na który we wrześniu 1939 roku spadła bomba. Pierwszy dzień - matura pisemna, nazajutrz - egzamin ustny. Potem pani dyrektor ustawiła nas w szeregu i poinformowała, że zdaliśmy. Zaraz też ostrzegła, że mamy wracać cicho, bo naprzeciwko jest siedziba gestapo.
Pani Elżbieta, ta pełna energii, żywiołowa kobieta ma 98 lat. Trudno w to uwierzyć. Wygląda dużo młodziej, jest szczęśliwa, ciężko sobie wyobrazić, że przeszła przez piekło.
Do Armii Krajowej została przyjęta w maju 1942 roku, tuż po zdanej maturze. Wraz z nią w szeregi wstąpiło jeszcze 3 ochotników. Złożyła przysięgę i do 1944 pracowała w konspiracji. Była sanitariuszką, łączniczką, roznosiła meldunki i broń - mówiąc krótko: wykonywała rozkazy.
- Przez te dwa lata wykształciłam w sobie charakter. Jedną z najważniejszych zasad w AK było posłuszeństwo. Tego też się nauczyłam – dodaje, że ten czas naznaczył ją i ukierunkował całe jej przyszłe życie.
Gdy 1 sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie, jej siostra, była w Szarych Szeregach, więc do walk wezwano ją wcześniej. Ona ciągle czekała.
- W końcu przyjechał po mnie dowódca. Dopiero wtedy wyznałam mamie o mojej konspiracji, gdyż dotąd trzymałam to w tajemnicy. Sądzę jednak, że matczyne serce przeczuwało, że córka działa nielegalnie.
Otrzymała przydział do 2. Harcerskiej Baterii Artylerii Przeciwlotniczej, w Śródmieściu, ulica Chmielna. Na pierwszej linii frontu, bo u podnóża kamienicy w której stacjonowali był tor kolejowy, który prowadził do dworca głównego, a tuż obok, w Alejach Jerozolimskich, stacjonowali Niemcy. Głównie pracowała jako sanitariuszka, więc miała za zadanie ratować rannych, gdziekolwiek ją wezwano. Przygotowywała również posiłki dla żołnierzy. Ale powstanie to były całe 63 dni, więc trzeba było prowadzić również "normalne" życie.
- Byliśmy z sobą niesłychanie zżyci i do dzisiaj utrzymujemy zażyłe stosunki. Jednak w czasie powstania znaliśmy się tylko z pseudonimów, ponieważ AK była bardzo dobrze zakonspirowana.
Nadzieja nie umiera nigdy
- Nigdy, nawet przez moment, nie mieliśmy wątpliwości co do naszego udziału w powstaniu. To była życiowa konieczność, podyktowana chęcią walki o wolną Polskę. Poza tym 1 sierpnia 1944 roku Niemcy wydali rozkaz, że 100 tysięcy młodych ludzi ma zgłosić się do budowania okopów. To był dla nas znak, że gdybyśmy stali z boku, to oni nie oddadzą Warszawy i będą walczyć z Armią Czerwoną. Ta zaś stała po praskiej stronie Wisły i nie udzieliła nam żadnej pomocy, na którą w głębi liczyliśmy. Czekali, aż się wykrwawimy.
Kapitulacja powstania, która nastąpiła 2 października, nie przyniosła ulgi, że w jakimś sensie skończyło się niebezpieczeństwo, pożary, głód, lecz przyniosła wszystkim bolesną myśl, co się teraz stanie z Polską?
- Byliśmy w rozpaczy! – nawet dzisiaj, po niemal 80 latach Pani Elżbieta podnosi głos, który momentalnie zaczyna jej drżeć - Niestety musieliśmy poddać się rozkazowi kapitulacji. Ale nie zgadzam się z twierdzeniem, że nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja nie umiera nigdy!
Pewnego dnia wraz z siostrą trafiły na bydlęce wagony, którymi miały zostać wywiezione na roboty do Niemiec.
- Zatrzymaliśmy się w nocy na jakiejś stacji i moja siostra chciała uciekać. Powstrzymałam ją, bo nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, czy to aby już nie Reich.
Wyrzucono wszystkich z wagonów, ponieważ na torach założony był ładunek wybuchowy. Prowadzeni przez Niemcy w ciemności umierali ze strachu czy przeżyją tę wędrówkę, czy nie zostaną zastrzeleni gdzieś w lesie i zostawieni na pastwę dzikich zwierząt. W końcu trafili na inną stację, gdzie załadowano ich do pociągu osobowego, którym podróżowali zwykli pasażerowie. Zbliżał się już świt i w pewnej chwili skład zatrzymał się przed Częstochową.
- Zauważyłam, że z ostatnich wagonów wysiadły przekupki i zeszły z nasypu kolejowego na drogę. Zdecydowaliśmy się z siostra wysiąść, zeskoczyliśmy z nasypu i wmieszaliśmy się w ten tłum przekupek. Potem dotarły do nas wieści, że na stacji w Częstochowie ludzie zaczęli uciekać, a Niemcy na oślep strzelali. Z siostrą dotarliśmy do jakiejś restauracji, gdzie poprosiliśmy o trochę ziemniaków i chleba. Bo w czasie wojny, głodu, najbardziej tęskni się za chlebem. W końcu obie szczęśliwie trafiliśmy do domu, do naszej kochanej mamy.
Dzisiaj pani Elżbieta aktywnie działa w Światowym Związku Żołnierzy AK Sopot. Uczęszcza na Uniwersytet trzeciego wieku a przed pandemią prowadziła w szkołach wykłady historyczne. Bo jak twierdzi najważniejsza jest świadomość o zgrozie wojny, by już więcej przyszłe pokolenia nie musiały jej doświadczać.
Maciej Szalbierz
7PBOT
Foto: 7 PBOT
Napisz komentarz
Komentarze