Gdy z końcem czerwca 2005 r. odbył się ostatni seans filmowy w Tczewie, prawie nikt nie płakał po wielce szacownym, ale zdekapitalizowanym pod względem infrastruktury kinie „Wisła”. Potem odezwały się głosy, że staliśmy się filmową pustynią. Na końcu pojawiła się refleksja, że kino w Tczewie powinno być. Na tyle silna, że włodarze Tczewa do przetargu na duży obiekt handlowy w okolicy dworca PKP wpisali warunek powstania kina. No to mamy je.
Dziewczyny za projektor...
- Chodziłam do technikum łączności, gdy usłyszałam, że w kinie potrzebują kobiety do pracy – wspomina Teresa Breska, która 42 lata pracowała jako kinooperator. – Byłam dziewczyną ze wsi, z Opalenia. Rano przed szkołą zdążyłam sprawdzić repertuar trzech gdyńskich kin w latach 50., Goplana, Atlantic i Warszawa, i potem namówić dziewczyny na film. Raz byłam sama. Siedzę, podchodzi do mnie bileterka. Myślę: wywali mnie z kina. A ona: Przejdź na inne miejsce. Tu chcę posadzić kogoś innego. Od zawsze ciągnęło mnie do kina, więc szybko poleciałam do dyrekcji za pracą dla kobiet. Już następnego dnia wieczorem miałam iść do pracy, do trójmiejskiego kina „Zetempowiec”, późniejszy „Znicz”. „Czapajew” - to pierwszy film jaki wyświetlałam. Wtedy codziennie były trzy seanse pełne widzów plus poranki przed południem. W Tczewie na początku byłam drugim kinooperatorem. Pracowałam z Rudolfem Ruchniewiczem (odszedł do Tolkmicka). Potem z Franciszkiem Odrowskim, tczewianinem, który przyszedł z Pruszcza, i pracował aż do śmierci. Był uczniem przed wojną u Gandrasa. Był jeszcze Lech Majkowski. Teraz pracuje w Malborku. Po śmierci Odrowskiego, przez trzy miesiące byłam na kursie - jako jedyna kobieta.- na „jedynkę”. W sumie kilka pań wśród 53 kursantów. Na koniec swojej kariery w kinie byłam głównym kinooperatorem... sprzątaczem, bileterem, kasjerem w jednej osobie.
- „Wisła” to była moja pierwsza i jedyna praca – wyjaśnia Daniła (Danuta) Kaszubowska, bileterka. - I też, jak koleżankę, ciągnęło mnie do kina. Chociaż później męczyła praca w soboty i niedziele, a w latach 50. i 60 też w święta, nawet w wigilię. Wolna od pracy była co trzecia niedziela.
Partia rządzi
- Na szczęście później już w wigilię, w pierwsze święto miałyśmy wolne – dopowiada pani Teresa. – Ale kiedyś, w Wielki Piątek, gdy chcieliśmy najchętniej pójść do domu, przyszła babcia i mówi, że w kościele już była. Teraz chce obejrzeć film.
Dzisiaj może wydawać się śmieszne, ale wówczas do działalności kina wtrącał się Komitet Miejski PZPR. To on decydował grać czy nie grać w święta, a jak były skargi od widzów, kierownika wzywano na partyjny dywanik.
- Ile razy kierowniczka Kasprzykowa musiała do nich chodzić i tłumaczyć się – wspomina pani Daniła. - Także ze wpuszczania do kina osób poniżej pewnej granicy wieku. Ile się z tym namęczyliśmy, bo mieliśmy narzucany plan finansowy, który trzeba było wyrobić.
- Plan był stale do wykonania – uważa pani Teresa. - Był miesiąc, potem tydzień, filmu radzieckiego. Ale dostawaliśmy też np. film amerykański. Więc go się wyświetlało jak nie było chętnych na radziecki. A nie było. Ale wszystko musiało się zgadzać. W raporcie kasowym pisano – film ruski, podobnie w metryczce filmu. I była premia. Ale i radzieckie filmy miały powodzenie, np. „Lecą żurawie”. Przez te ich filmy wyobrażałam sobie, że to wesoły naród, z graniem na harmoszce. Podczas wycieczki do Leningradu przekonałam się jaki to uciemiężony naród. Bali się coś powiedzieć w autobusie.
Krzyżacy, agent i Pawlak
- Frekwencja była kiedyś ogromna – twierdzi pani Teresa. – Przez pół roku dzień w dzień graliśmy „Krzyżaków”.
- Ludzi zwozili z całego powiatu – dodaje pani Daniła.
Podczas kręcenia scen do filmu w okolicy Starogardu Gd. (Spychów), filmowcy wieczorami w Tczewie, w „Wisle”, przeglądali 300 metrów taśmy nagranych danego dnia. Aleksander Ford siedział na widowni wraz ekipą, a pani Teresa puszczała materiał 2-3 razy.
- Ale nie życzyli sobie byśmy jako personel siedzieli na widowni - żali się pani Daniła.
- Za to dobrze płacili – śmieje się pani Teresa. - Kładli pieniądze na stół, bez wystawiania rachunku.
„Krzyżaków” pani Teresa znała na pamięć i on dał jej najwięcej radości. Nie siedząc przy okienku, wiedziała kiedy jest tzw. przejście i trzeba włączyć drugi projektor. Wówczas w województwie tylko kilka kin miało ekrany panoramiczne, w tym tczewska „Wisła”. Podczas projekcji „Samych swoich” wyjmowali okienka, by posłuchać jak ludzie się śmiali. Praca w kinie obu paniom pozwoliła spotkać Pawlaka z „Samych swoich”, czyli Wacława Kowalskiego, agenta nr 1 - Karola Strasburgiera czy Juranda ze Spychowa – Andrzeja Szalawskiego.
Żakiety w deputacie
Remont kapitalny kino „Wisła” przeszło na przełomie 1956/1957, a filmy wyświetlano wtedy w „Kolejarzu” (dzisiejsze Centrum Kultury i Sztuki). Przed remontem było ogrzewanie powietrzne, ale jak się dymiło z pieca przez dziury, to na widowni było pełno dymu. Po remoncie były kaloryfery. Szło i 30 ton opału, węgla i koksu, ale jak wspominają panie - ciepło nigdy zimą nie było. Latem, przy pełnej widowni, było za duszno i otwierano drzwi na zewnątrz, by przewietrzyć salę. Gdy w 1956 r. pani Teresa trafiła do Tczewa, w kabinie stały zamarznięte baniaki z wodą (woda do ewentualnego gaszenia palnych filmów). O sile ognia celuloidowej taśmy pani Teresa przekonała się, wrzucając dla kawału skrawki filmu u cioci do pieca. Omal nie rozwaliła pieca.
Przed remontem były drewniane siedzenia, potem wyściełane fotele z obiciem w kolorze bordo i popiel. Mimo braku miejsca przed ekranem, w latach 60. w kinie wystąpił angielski zespół. Nawet w XXI wieku w kinie był np. Jerzy Kryszak. Mimo to występy były sporadyczne.
- Jako bileterki dostawałyśmy co dwa lata mundurki z naszywkami plus krawaciki – informuje pani Daniła. - W ładnym kolorze pomarańczowym, otrzymałyśmy jako pierwsze kino w regionie. Uszyte na miarę w Domu Mody na ul. Długiej w Gdańsku. Potem były też ładne popielate, ale nie lubiłyśmy takich prawie granatowych. To był deputat.
Bywało i tak, że elektrownia wyłączała prąd i trzeba było odwołać seans (potem była możliwość przełączania się za pomocą hebla na inne ujęcie). W kinie na widowni było miejsce służbowe dla bileterki.
- Raz prąd mnie złapał, gdy chcąc dostać się do dzwoneczka i awaryjnego gaszenia światła, za daleko wsadziłam dłoń – mówi pani Daniła.
Widzowie na gapę
Chłopcy próbowali przedostać się na widownie kina bez biletu, np. przez zakratowane okienko w ubikacji (od zaplecza dzisiejszego Rossmana).
- Jeden taki delikwent musiał nam pokazać jak zrobił – wspomina pani Daniła. – Tam ciężko było się przecisnąć, więc innym razem kierowniczka kina kazała chłopcu wyjść... tą samą drogą. A raz mieszkaniec krzyczał do nas, że ktoś wychodzi z kina... przez okno. To był jeszcze inny chłopak, zamknięty w jednym z pomieszczeń biurowych.
- W Sopocie był tępy uczeń – snuje opowieść pani Teresa. - Nie mógł pojąć co to jest amper czy wat. Sopocki kinooperator wysłał go ze skrzynką do kina „Bajka” we Wrzeszczu po... ampery. W międzyczasie zadzwonił do kolegi z „Bajki”. Potem uczeń na piechotę dźwigał „ampery”, czyli cegły, w skrzynce z „Bajki” do dworca PKP. W Sopocie musiał zejść na dół do „Bałtyku”. Na miejscu przekonał się co to były za ampery.
- Chyba i tak się go pozbyli - dodaje pani Teresa. – A jak w Tczewie była grupa oficerów radzieckich w kinie, podczas dni filmu radzieckiego, to po seansie z kieszeni płaszczy wyciągnęli fotki wrzucone dla żartu. To nie były święte obrazki...
Bywało tak, że czasem przyszedł film bez jednego aktu. Albo w kabinie założono nie tę szpulę. Facet umarł, a za chwilę lata na ekranie. Takie pomyłki najczęściej zdarzały się, gdy było dużo ludzi w kabinie i toczono rozmowy. Porwana taśma? No problem (ale gwizdy na sali były). Sklejenie acetonem i po sprawie. Ale np. Franek Odrowski sam zapłacił za fragment taśmy, która porwała się pod jego nieobecność przy projektorze (był w tzw. przewijalni).
Było też kino objazdowe po okolicznych wsiach. To pan Sawczenko – najpierw na rowerze z aparatem, a potem samochodem Lublin z plandeką.
O „starym” kinie, czyli historiach można by długo Patrz tytuł tekstu. Mój znajomy, nie znając znaczenia słowa a propos, mawiał: A propos! Może poszlibyśmy do kina, właśnie fajny film grają.
Kino w mieście
Kino „Wisła” powstało jeszcze w czasie I wojny światowej. Jego pierwszym właścicielem był Hugo Gandras. W latach międzywojennych nosiło ono różne nazwy: „Igrzyska świetlne”, „Bałtyk”, „Światowid” i „ Apollo”. Obok kina był Grand Hotel (dzisiaj na parterze budynku jest Rossmann). Gdy komisja sanitarno-porządkowa chciała zamknąć kino, właściciel i 14 pracowników odwołało się. Poza tym kino funkcjonowało na dzisiejszym pl. Hallera w kamienicy nr 11. W latach 1911-1922 jej właścicielem był Edward Gandras. W 1912 r. budynek przebudowano na kino Lichtspielhaus ze 150 miejscami dla widzów. Kino istniało tam do 1924 r. W 1930 r. otwarto trzecie kino – „Mars” w Hali Miejskiej (obecnie Centrum Kultury i Sztuki). Właściciel kinoteatru, niejaki Zabiński, chciał go nazwać „Żaba”, ale to nie spodobało się jego żonie. Pierwszy wyświetlany tam film miał tytuł „Kobieta, która pragnie grzechu”, a reklamowa plansza wisiała w pobliżu kościoła, co wywołało skandal. Na Nowym Mieście również funkcjonowało kino, przy ul. Mostowej. Kino było także w budynku przy ul. Garncarskiej 1-2 (niegdyś Krótka 16).
Napisz komentarz
Komentarze