Opisaliśmy już historię policjanta z Tczewa Józefa Wierzbowskiego, zamordowanego przez oprawców z NKWD w kwietniu 1940 r. Twerze (ZSRR). Ojca Jerzego Wierzbowskiego, który teraz opowiada nam historię swojej rodziny.
Ojciec z autorytetem
- Kiedyś policjant miał autorytet, to był ktoś – wspomina Jerzy Wierzbowski. - Teraz chyba brakuje szacunku dla tego zawodu. W latach 20. ub. wieku nasza rodzina mieszkała przy ul. Mostowej 8 na Nowym Mieście. Dziś nazwalibyśmy mojego tatę dzielnicowym, przestępcy się go bali.
Większość osób, które wiedziały coś o Józefie Wierzbowskim, niestety, już nie żyje. Ale pan Jerzy pamięta ich wspomnienia. „To był autorytet” – ciągle słyszał. Przed wojną rodziny policjantów spotykały się z okazji świąt na różnych imprezach. Nieżyjąca już siostra pana Jerzego, starsza o 6 lat Klara, miała szczęście i kilka razy była na nich wraz z ojcem. Jurek (ur. 1932 r.) był jeszcze na to za mały.
Surowy, ale sprawiedliwy
Pan Jerzy pamięta, że tata był surowy, ale i sprawiedliwy.
- Pewnego razu bawiliśmy się na dworze, gdy mama zawołała nas na obiad. Nie przychodziliśmy, więc ojciec zawołał raz. Nie przyszedłem natychmiast. I dostałem takie lanie, że pamiętam je do dziś. Nie był przygaszony z powodu wojny bolszewickiej. Czasem tylko rzucił mamie: „Nieraz w sowieckiej niewoli dostałem nachajką”.
Unikał tematów wojennych, kwitując je: „I tak nie uwierzysz, co z nami wyprawiali”. Zapewne jednak dużo rozmawiał o tym z przyjaciółmi. Jego autorytet nie wynikał tylko z etosu policjanta. Wiele osób szanowało go za udział w walkach w brygadzie Józefa Piłsudskiego na Wschodzie (Józef Wierzbowski w czasie wojny polsko-bolszewickiej był sekcyjnym I pułku Ułanów V Dywizji - przyp. red.).
Pod niemieckim butem
We wrześniu 1939 r. rodzina straciła kontakt z ojcem. Nastała niemiecka okupacja, chyba najtrudniejszy czas dla Wierzbowskich. Pan Jerzy niechętnie do tego wraca. Jego mama Zofia, by utrzymać rodzinę zajmowała się sprzątaniem. Siostrę Klarę zmuszono do przymusowej pracy w Gorzędzieju na terenie zagarniętego przez hitlerowców majątku. Podczas wojny bardzo pomocna okazała się najbliższa rodzina (wspierali ich rodzice matki - Franciszka i Antonii Koseccy oraz chrzestni - Adelajda i Antoni Koseccy).
- Jako 9-latek trafiłem do niemieckiej szkoły. Uczyłem się w ok. 30-osobowej klasie. Człowiek bardziej się zresztą wówczas bał niż uczył. Nauczycielką była Niemka, podobno pochodziła z Hamburga. Często krzyczała i biła uczniów. Używała do tego długiej, metrowej trzciny. Polegało to na biciu po palcach. W klapie nosiła odznakę NSDAP. Miała fryzurę podobną do tej, jaką teraz nosi premier Ukrainy, Julia Tymoszenko. Bardzo źle nas traktowano. Za używanie języka polskiego byliśmy bici. Pisaliśmy na kamiennych tabliczkach; z jednej strony miały linie, z drugiej kratkę. Używaliśmy kamiennych pisaków, na który mówiliśmy „gryfel”. W szkole nie tylko się uczyliśmy. Kazano nam też zbierać zioła, segregować je i pakować. Na szczęście Niemiec, który nas wtedy pilnował był łagodny. Robiliśmy mu nawet różne kawały.
Wraz z nadejściem Rosjan jedna gehenna zastąpiła drugą. Nie trzeba przypominać, jak zachowywali się oni na terenach uznanych za niemieckie...
Ojca nie było na żadnej liście
Łudzili się, że ojciec żyje w jakimś łagrze i wróci jak poprzednio. Brak informacji tłumaczyli tym, że listów w zasadzie nie wolno było wysyłać. Zresztą Sowieci często wykorzystywali je do namierzania rodzin zesłańców, by potem je wysłać do Kazachstanu lub na Syberię. Może ojciec chciał ich chronić?
Gdy nie było żadnych sygnałów od męża Zofia Wierzbowska postanowiła przynajmniej zachować pamięć o nim. Skrupulatnie chowała wszystkie dokumenty mające z nim związek. Było to ryzykowne, ale dzięki temu przetrwało wiele pamiątek, a co ważniejsze – ocalała tożsamość rodziny. Najcenniejszym jest chyba list ocalałego z obozu w Ostaszkowie celnika Hołdernego, który informuje o fakcie przetrzymywania tam polskich obywateli. Gdy Jerzy Wierzbowski miał 10 lat już przeczuwał, że stało się coś nie dobrego. Nie było jednak na to mocnych dowodów, chociaż pojawiły się nieoficjalne informacje o Katyniu, pierwsze listy ofiar. Na żadnej z nich nie figurował jednak Józef Wierzbowski. Rodzina dopiero w 1989 r. - po przekazaniu części dokumentów o mordzie katyńskim przez Borysa Jelcyna, ówczesnego prezydenta Federacji Rosyjskiej - uwierzyła w śmierć ojca.
Lata milczenia
Prawdę o zaginięciu ojca w ZSRR, oprócz dzieci, znali także rodzice chrzestni Jerzego Wierzbowskiego, brat Zofii Wierzbowskiej oraz jej rodzice.
- Pocieszali nas, że ojciec wróci - mówi pan Jerzy. - Podnosili na duchu. Trzymaliśmy wszystko w tajemnicy, bo Tczew to małe miasto i taka informacja mogłaby się łatwo roznieść.
A gdyby takie wiadomości doszły do władz cała rodzina miałaby jeszcze bardziej utrudnione życie. Blokowano by im awanse zawodowe, szykanowano.
- Przez cały okres PRL ukrywaliśmy prawdę o ojcu. Nie mogłem przyznać się, że ojciec był policjantem. Siostra także. W szkole unikaliśmy tego tematu, zdawaliśmy sobie sprawę jak zbrodniczym systemem jest komunizm. To co mówili o Katyniu w szkole jednym uchem wpuszczałem, a drugim wypuszczałem. Nie wierzyłem w winę Niemców. Bo tuż po wojnie dotarło do nas niemieckie opracowanie, w którym opisano mord katyński, wskazując na winę Sowietów. Książka zawierała listę osób zidentyfikowanych podczas dokonywania ekshumacji przez Niemców, Polaków i Bułgarów. Nie wiązaliśmy jednak Katynia z Ostaszkowem. Bardzo długo nie było też żadnych dokumentów opisujących obozy w Starobielsku i Ostaszkowie.
Prawda - na lepsze czasy
Pan Jerzy zdołał również dotrzeć do nielegalnej w PRL prasy londyńskiej z nazwiskami ofiar Katynia. Podczas, gdy Polakom brakowało podstawowych informacji o pomordowanych na Wschodzie, badacze na Zachodzie zgromadził już na ten temat sporo materiałów. Niestety, także tam prawdę o Katyniu wykorzystywano do manipulacji, jak np. zrobili Amerykanie podczas wojny na półwyspie koreańskim.
Wierzbowskich ominęły szykany władz PRL, bo te nie wiedziały o tragicznej historii ojca Pana Jerzego. Rodzina pilnowała, by nigdy się nie dowiedziały. Prawdę przechowywano na lepsze czasy.
Sfałszowany życiorys
Po wojnie rodzinie bez ojca było ciężko. Przeżyć kolejne miesiące pomagali rodzice matki - dostarczali opał i żywność.
- Młodość miałem żadną – bieda i okupacja, a gdy dorosłem odkrywałem m. in. prawdę o ojcu – relacjonuje pan Jerzy.
Klara Wierzbowska pracowała w Polskim Czerwonym Krzyżu, a później w Domu Dziecka. Na początku, gdy nadzieja była najsilniejsza, informacji o zaginionym Józefie poszukiwano właśnie przez PCK. Dzięki temu można było go szukać w wielu zakątkach świata.
Młody Jurek, chcąc dostać się po wojnie do technikum, musiał sfałszować swój życiorys. Inaczej nie przyjęła by go żadna szkoła. Razem z siostrą nie dzielili się ze znajomymi swoją wiedzą o Katyniu i tym czym w rzeczywistości był polski realny socjalizm. Edukacyjną indoktrynację przyjmowali jako bzdurę.
Doczekali się upamiętnienia
W 1989 r. pan Jerzy wstąpił w szeregi Stowarzyszenia „Rodzina Katyńska”. Przez tę organizację otrzymali najważniejsze dokumenty dotyczące ojca - Józefa. Zofia Wierzbowska w końcu otrzymała należne uprawnienia kombatanckie (m.in. zniżki na radio, TV, dodatki za prąd i gaz).
Z czasem w poszukiwaniach pana Jerzego zastąpiła córka - Katarzyna, która szukała informacji przez Czerwony Krzyż w Genewie. Gdy po1989 r. Zofia Wierzbowska złożyła zawiadomienie do tczewskiego Sądu Rejonowego o wpisanie śmierci męża z datą 4 kwietnia 1940 r. - sąd nie zgodził się na to.
- Urzędnicy zachowali się tak jak Sowieci. Dopiero po odkryciu „kart” przez Jelcyna przyznano mi rację – ocenia pan Jerzy.
Niestety, świadkowie historii odchodzą. Nie żyje już Zofia Wierzbowska oraz jej córka Klara. Nie doczekali się pośmiertnych awansów pomordowanych na Wschodzie, ani nawet filmu Andrzeja Wajdy, upamiętniającego wydarzenia 1940 r.
Pana Jerzego ten obraz bardzo wzruszył.
- „Katyń” Andrzeja Wajdy oddał całą prawdę o tamtych latach. Byłem na uroczystej projekcji dla rodzin katyńskich w październiku ub. roku w Silver Screen w Gdyni. Piękny, poruszający film. Jest hołdem dla ofiar, ale pokazuje też czym było kłamstwo katyńskie, stosunek Rosjan do tych spraw oraz PRL-owskich służb komunistycznych.
Pośmiertne odznaczenia
● Polski Rząd Emigracyjny w Londynie przyznał przedwojennym tczewskim policjantom - Józefowi Wierzbowskiemu i Leonowi Puchowskiemu - Krzyż Zasługi.
● Wraz z tysiącami pomordowanych na Wschodzie pośmiertne awanse na aspirantów podczas ostatniej rocznicy Katynia otrzymali tczewianie: Józef Wierzbowski i Leon Puchowski (ostatni raz widziany na wolności 10 września 1939 r.) oraz Augustyn Krajnik (wzięty do niewoli w Sarnach na Wołyniu we wrześniu 1939 r.).
Reklama
Zamordowanego przez NKWD policjanta rodzina szukała prawie pół wieku
TCZEW. „Pamięć nigdy nie zaginie” - pod takim tytułem „Gazeta Tczewska” rozpoczęła - pod koniec listopada ub. roku - dyskusję nad tym, by utworzyć jedno zbiorowe miejsce pamięci w hołdzie tym mieszkańcom Tczewa, którzy podczas wojny oddali swe życie za Ojczyznę.
- 02.02.2008 23:09 (aktualizacja 01.04.2023 05:59)
Napisz komentarz
Komentarze