sobota, 30 listopada 2024 08:43
Reklama
Reklama

Trawa bardziej zielona

GDAŃSK. - W 1990 r., po zmianach w Polsce, jednym z pierwszych autokarów wróciłem do Gdańska. Jak tylko znalazłem się po polskiej stronie trawa – proszę mi wierzyć – trawa była o wiele bardziej zielona, niż tam - mówi Ludwik Kozłowski, urodzony w Gdańsku w 1933 r.
Trawa bardziej zielona
Rozmowa z Ludwikiem Kozłowskim, urodzonym w Gdańsku w 1933 roku, nauczycielem akademickim, założycielem studenckich teatrów niemieckojęzycznych, tłumaczem.

- Niewielu znamy przedwojennych gdańszczan, którzy mieszkają tu do dziś.

- Ojciec mój, Roman Kozłowski, był Polakiem z Pomorza Gdańskiego, pochodził ze wsi Piaseczno. Był w Gdańsku znanym lekarzem homeopatą. Przed wojną pacjenci zjeżdżali do niego z całej Polski. W Gdańsku tata poznał swoją żonę, moją mamę. Mama, młoda kobieta, stała w kościele i zemdlała wpadając wprost w objęcia taty, który ją uratował. Dziadek ze strony mamy, mistrz szewski z polskiej rodziny, zjechał do Gdańska, poznał moją babcię, Niemkę. W domu u mamy mówiło się po niemiecku. Mieszkaliśmy przy ulicy Tatrzańskiej w Oliwie. Mama całe życie chorowała na serce, tata ją leczył, podtrzymywał. Ojciec był obywatelem Wolnego Miasta Gdańska. Zadbał, aby nas – mnie i dwie siostry, obie mieszkają w Oliwie - wychować dwujęzycznie. Gdy poszedłem do pierwszej klasy do czerwonej szkoły niedaleko katedry w Oliwie, wybuchła wojna. Pozostaliśmy w Gdańsku ze względu na chorobę mamy – mieliśmy takie prawo jako obywatele Wolnego Miasta Gdańska. Ale tata uparł się, że nie zmieni polskiego nazwiska, które kończyło się na „ski” i hitlerowców raziło. Tata miał wśród urzędników pacjentów i skończyło się na tym, że tylko zabronili mu wykonywania praktyki lekarskiej. Bywałem przy tym, jak tata słuchał wieczorami radia Londyn po polsku, a jak wyjeżdżaliśmy na wieś do cioci, rozmawialiśmy po polsku. Jednak na co dzień mówiliśmy wyłącznie po niemiecku, bo za używanie języka polskiego wywieźli by nas do obozu koncentracyjnego.. I tak dotrwaliśmy do końca wojny. Ojciec się bardzo cieszył, że wreszcie Polska wróciła. Mama nie doczekała tego, umarła 25. maja 1945 roku, nie było jak jej pomóc, brakowało leków.

- Jak zapamiętał pan koniec wojny?
- Gdy Rosjanie weszli do Oliwy właściciel domu, Niemiec, zamknął drzwi. Wszyscy byliśmy w piwnicy. Zraniony na podwórku odłamkiem pocisku, leżałem w łóżku, a za moim łóżkiem ukrywała się przed żołnierzami sowieckimi starsza siostra moja. Hałas bitwy, pukanie do drzwi. Weszło dwóch zmęczonych żołnierzy radzieckich. Poczęstowaliśmy ich jedzeniem, wódką. Następni nie byli już tacy grzeczni i spokojni. Co chwila rozlegały się wrzaski gwałconych kobiet „Panie Kozłowski, ratuj nas!”. Tata, dzięki temu, że mówił po polski, mógł trochę interweniować, co było bardzo niebezpieczne. Sąsiad, który także mówił po polsku i cieszył się już z wolności, gdy bronił kobiety, zabił go sowiecki żołnierz. Ojciec pomógł jakiemuś oficerowi na ból zęba, wówczas wysocy oficerowie radzieccy ulokowali swoją komendę w naszym mieszkaniu. To byli bardzo inteligentni ludzie, dzięki czemu mogliśmy tam bezpiecznie opiekować się śmiertelnie chorą matką .

- Jest pan dwujęzyczny.
- W czasie wojny chodziłem do niemieckiego gimnazjum im Hermanna Goeringa w Oliwie. W gmachu tym po wojnie zaczęło działać V Liceum Ogólnokształcące, w którym osiem lat później zdałem polską maturę. Gdy się skończyła wojna ja i moje siostry po polsku mówiliśmy słabo.  Wtedy również dziadek ze strony mamy zaczął uczyć nas polskiego. Poszedłem do szkoły. Pierwsze wypracowanie „Mój ogródek” było bardziej czerwone po sprawdzeniu, niż niebieskie.  Jednak żadnych szykan w szkole nie zaznałem. Przeciwnie, koledzy wiedzieli, że gdyby padło obraźliwe słowo na tzw.„autochtonów”(rodowitych Gdańszczan), natychmiast mieliby do czynienia z dyrektorem. Po tym niemieckojęzycznym dzieciństwie bardzo szybko opanowałem język polski. Szóstą klasę skończyłem z oceną bardzo dobrą z języka polskiego. Ciągle miałem jednak jeszcze kontakt z językiem niemieckim przez książki niemieckie i autochtonów, mówiących lepiej po niemiecku, niż po polsku, a których wtedy w Gdańsku było jeszcze dość dużo. Dlatego mogłem się rozwinąć dwujęzycznie. Potem studiowałem w Poznaniu na uniwersytecie im. A. Mickiewicza germanistykę. Po jej ukończeniu pracowałem przez szereg lat jako lektor na Uniwersytecie Gdańskim.
- W 1981 roku wyjechałem do Niemiec, zmuszony moimi problemami zdrowotnymi. Czasy były w Polsce trudne, a wiązanie walki o egzystencję z leczeniem prawie niemożliwe. Najpierw w Wiedniu uczyłem polskich studentów niemieckiego. Potem wyjechałem do Niemiec, gdzie wszyscy byli przekonani, że pozostaniemy na zawsze. Nigdy nie marzyłem o przysłowiowym niemieckim mercedesie, o bogaceniu się na Zachodzie. Od razu powiedziałem, że jak się cokolwiek w Polsce zmieni, wrócę do domu. Im dłużej tam siedziałem, tym bardziej tęskniłem. Słyszałem, jak niektórzy mówią, że może być druga ojczyzna. Dla mnie to było nie do pomyślenia.

- Pana pobyt w Niemczech trwał dziewięć lat.
- W 1990 roku, po zmianach w Polsce, jednym z pierwszych autokarów wróciłem do Gdańska. Jak tylko znalazłem się po polskiej stronie trawa – proszę mi wierzyć – trawa była o wiele bardziej zielona, niż tam. Nie dziwiłem się, że papież nasz całował ojczystą ziemię, miałem wtedy ochotę to samo zrobić. Kocham swoje rodzinne miasto Gdańsk ponad wszystkie miasta na świecie. Kiedyś wydawało mi się, że w dzisiejszej jednoczącej się Europie typowości narodowe nie będą odgrywały roli. Jednak stwierdziłem, że tak. Jest coś wyłącznie polskiego i coś tylko „niemieckiego”.  Tam mi brakowało „polskiego powietrza”, atmosfery.

- Czym ujęła pana powieść „Erinnerungen an Etwas”, którą pan przetłumaczył, nadając jej tytuł „Monika”?
- W czasie dziewięcioletniego pobytu w Niemczech natknąłem się u znajomych na niewielka książeczkę. Zacząłem czytać, wciągała mnie coraz bardziej. Autorka - Niemka, która nie była przed napisaniem książki w Polsce, niezwykle trafnie, z wnikliwością, przedstawiła losy dziewczyny, rzuconej między dwa światy - polski i niemiecki. Niemka podczas ucieczki z Pomorza gubi córkę. Odnajduje ją Polak. Nie będę streszczał. Od razu doszedłem do wniosku, że to musi znaleźć się w rękach polskiego czytelnika.

- Co może pan powiedzieć o autorce?
- Prawie zapomniana. Felietonistka, reportażystka. To jedyna książka, jaką napisała. Pozostało do dziś zaledwie kilka egzemplarzy. Dotarłem do Centralnego Towarzystwa Niemiecko – Polskiego w Berlinie. Jego przewodniczący miał z autorką „Moniki” kontakt przez pewien czas, zostawiła mu prawa autorskie, a on mi je przekazał. Kiedy Ingeborg Kaufmann pisała tę – bardzo pro polską książkę – nastroje rewizjonistyczne w Niemczech były jeszcze bardzo silne, Polski zbytnio nie kochano. Tymczasem Kaufmann odważnie  krytykuje postawy tzw. „wiecznie wczorajszych” w Niemczech tamtych czasów, tęskniących za ziemiami „utraconymi”. Ale – nie jest to książka o wymowie antyniemieckiej. Ma głęboki wydźwięk humanistyczny. Autorka tak napisała w posłowiu,  by dochód ze sprzedaży książki przeznaczyć na budowę Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie: (…)”Wysyłam więc swoją małą opowieść w drogę w nadziei, że otworzy serca owych polskich dzieci, które stały się ofiarami obłędnej polityki niemieckiej. Piszę dla tych dzieci, którym dziś możemy nieść pomoc”.  Ingeborg Kaufmann zmarła w latach 70. Książka jest mi najmilszym „dzieckiem” tłumaczeniowym. Przesłaniem książki jest, że dom, to nie adres, tylko miejsce, gdzie się jest rozumianym. Żeby wojenny bezsens się nigdy nie powtórzył!. Jeżeli ludzie chcą się zbliżyć do siebie, a wraz z nimi całe narody, muszą wzajemnie się zrozumieć. Zobaczyć w sobie najpierw człowieka, potem dopiero Niemca, czy Polaka. Zachęcam serdecznie do lektury.

Powieść Ingeborg Kaufmann „Erinnerungen an Etwas” (polski tytuł „Monika” ) w tłumaczeniu Ludwika Kozłowskiego ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego „Piękny Świat” Małgorzaty Marchlewskiej w Gdańsku. Wsparły finansowo wydanie książki Konsulat Generalny Niemiec w Gdańsku i Marszałek Województwa Pomorskiego. Promocja odbyła się 11 czerwca 2008 roku w Dworze Artusa w Gdańsku. Książka jest do nabycia w galerii sztuki „Piękny Świat” (w budynku poczty) przy ul. Długiej w Gdańsku.

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu portalpomorza.pl z siedzibą w Tczewie jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania.

Komentarze

Reklama
zachmurzenie duże

Temperatura: 5°C Miasto: Gdańsk

Ciśnienie: 1035 hPa
Wiatr: 13 km/h

Ostatnie komentarze
Autor komentarza: StanleyTreść komentarza: Tusk wielokrotnie dawał wyraz, delikatnie mówiąc, niechęci do tego co poleskie i patriotyczne. zgodzę sie z Sp. Alboinem, że każdy może sie pomylić, błądzić, natomaist rzesza gawiedzi, któej to nie przeszkadza, albo nawet sie PODOBA, powinna budzić przerażenie.Źródło komentarza: BEZ STRACHU. Albin Siwak o Doladzie Tusku - szokujące wspomnienieAutor komentarza: BogdanTreść komentarza: Oszukują i faszerują. Nie papryczkowe ani malinowe tylko pestycydowe...Źródło komentarza: Nowy test Fundacji Pro-Test: Wszystkie sprowadzane z zagranicy pomidory zawierały pestycydyAutor komentarza: Westlake LoanTreść komentarza: Jestem szczerze wdzięczny Panu za poprowadzenie mnie właściwą drogą, która umożliwiła mi dzisiaj otrzymanie pożyczki po tym, jak oszuści oszukali mnie z pieniędzy. Jeśli znalazłeś się w skomplikowanej sytuacji i chcesz uzyskać pożyczkę od osoby godnej zaufania i uczciwej, nie wahaj się skontaktować z WESTLAKE LOAN pod adresem: [email protected] Telegram___https://t.me/loan59Źródło komentarza: Mężczyzna chciał zabić żonę siekierą. Później popełnił samobójstwo.Autor komentarza: RamparamTreść komentarza: Biedny łoś... ale prawdziwe losie to urzędasy i weterynarze, którym jak widać się nie chciało zareagować. W sumie db że nikt nie zastrzelił zwierzaŹródło komentarza: Ranne zwierzę i „spychologia”. Nikt nie chciał pomóc łosiowi...Autor komentarza: RobTreść komentarza: Niech się sam utopi... Prawie dożywocie, w sume za głupote... Ludzie słabo wyceniają swoje zycie ;-1Źródło komentarza: Recydywista groził pobiciem i utopieniem. Grozi mu 18 lat za kratami
Reklama