Tu jakby pomieszały się czasy dawne z nowymi, gdzie kataryniarze, kręcąc korbami swych instrumentów, przypominały Paryż sprzed wieku, a malarze przy sztalugach, uwieczniały współczesny obraz miasta. Muzycy na harmoniach z wirtuozerią wygrywali paryskie melodie, tą o Sekwanie też. Ogromna świątynia górowała nad całością, przypominając, że oprócz spraw ziemskich istnieje tajemnica naszej wiary. Po zwiedzeniu tego cudownego miejsca zjechaliśmy na Champs Elysees, czyli Pola Elizejskie. Przejechaliśmy tym traktem w obie strony zaliczając po drodze Łuk Triumfalny. Powoli wizyta w tym ogromnym mieście dobiegała końca. Na ile tylko pozwalała pojemność taśm mojej kamery, filmowałem nasz pobyt w Paryżu. Opuszczając to miasto, nie wiedziałem, że za kilka lat znowu tu będę z moją rodziną i tym razem zobaczymy dużo więcej. Ale o tym innym razem. Późnym wieczorem wróciliśmy do Luant.
Sprzedaliśmy stadko ptaków
Przywiozłem ze sobą kilkadziesiąt ptaszków rzeźbionych, dużego bociana dla gospodarzy i płaskorzeźbę Pana Jezusa. Bocian stanął w ogrodzie a płaskorzeźba zawisła na ścianie. Powiedzieliśmy im, że i takimi wyrobami się zajmujemy. To ich bardzo zainteresowało, bowiem rękodzieło na Zachodzie prawie zanikło i są w cenie ci, co potrafią coś ręcznie zrobić. W sąsiedniej miejscowości był jarmark, podobny do tych, jakich wiele w Polsce. I my tam pojechaliśmy z naszym rękodziełem i oczywiście sprzedaliśmy stadko ptaszków. Bernard zorganizował nam trochę drewna, z którego rzeźbiliśmy figurki Matki Bożej i ptaszki. Mieszkały jeszcze z rodzicami ich dwie córki – Beatrice i Isabelle. Ta pierwsza już pracowała i zabierała nasze wyroby, by sprzedać je wśród pracowników. Po pracy już w progu krzyczał po francusku, że na jutro ma być 10 ptaszków i figurka Matki Bożej. No to my siadaliśmy na dworze z tyłu domu i pracowaliśmy nad ptaszkami. Tym sposobem wracały się w jakimś stopniu koszty naszej podróży, której w znacznym stopniu dobrodziejami byli państwo Touzet.
W jedną niedzielę nasi gospodarze zawieźli nas do Chateauroux, gdzie była wystawa różnego rodzaju sprzętu, od mebli i ciuchów przez motocykle, samochody i czołgi. Wystawie towarzyszyły występy studenckiego zespołu folklorystycznego z Kortowa Był to świetny występ. W pewnym momencie oczom nie wierzę, a w zespole na skrzypcach gra Dorota Żeleźnik, córka mojego kolegi, studiująca w Olsztynie geodezję. Wołałem do niej Dorota, a ona nie wierzyła, że to ja. Co za spotkanie. Zespół tańczył i grał muzykę ludową z różnych regionów naszego kraju. Na występy przyjechało wiele osób ze starej Polonii. Kiedy kapela zagrała pieśń Michała Bałuckiego - góralu czy ci nie żal, zaszkliły się nie jedne oczy. W tym momencie chciało się wracać do kraju. Spotkaliśmy tam panią Danutę Lagoszniak z St. Florent. Sama nami się zainteresowała, poczęstowała nas piwem i zaprosiła do niej na obiad. Odmówić nie było można. Chyba w środę po niedzieli pojechaliśmy do jej domu. Wyszła za mąż za Francuza i chwali sobie pobyt we Francji. Obiad był polski i z przyjemnością zjedliśmy coś z naszej kuchni. Odjeżdżając obiecaliśmy, że jeszcze kiedyś ją odwiedzimy.
Tak się nie stało
Kolejnej niedzieli byliśmy na srebrnym weselu u znajomych naszych gospodarzy. Właściwie były to poprawiny dla znajomych. Było bardzo miło. Koniecznie chcieli, byśmy zaśpiewali jakąś polską piosenkę. Zaśpiewaliśmy im „Jak szybko mijają chwile”. Musiała im się spodobać, bo nagrodzili nas brawami. Byliśmy do samego końca. Pomogliśmy im posprzątać salę, powrzucać do worków foliowych naczynia papierowe, obrusy, plastykowe noże, łyżeczki, widelce i kubki. Była to dla nas nowość. Dziś u nas jest tak samo. Kiedy żegnaliśmy się z gośćmi, do jednego małżeństwa powiedziałem po francusku – bonne nuit madame, bonne nuit monsieur (dobranoc pani, dobranoc panu). Ale im się to spodobało.
Podczas naszego pobytu zwiedziliśmy jeszcze tamtejszy park zoologiczny, w którym za ogrodzeniami przebywały zwierzęta europejskie. Na jednym z ogrodzeń wisiała tablica upamiętniająca naszego I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – Edwarda Gierka, który podarował żubra z naszej puszczy.
Byliśmy też w Bourges, zwiedzaliśmy tamtejsza świątynię i wdrapaliśmy się na sam szczyt kościelnej wieży z tarasem widokowym. Wędrowaliśmy po okolicznych lasach, których drzewa oplecione były dziką winoroślą. To już nie były nasze lasy. Tam jest inne poszycie, inne drzewa, wszystko bardziej wysuszone.
Na zaproszenie mera miejscowości Luant, byliśmy gośćmi w jego domu. Przyjęcie iście po francusku. Wyszukane wina, napoje i rozmowy w towarzystwie bankowca polskiego pochodzenia – pana Kowalczyka, którego rodzice przeprowadzili się z Polski jeszcze przed wojną i tu zamieszkiwali w gospodarstwie rolnym. Pochodzili z ziemi kieleckiej. Nasz adwersarz mówił łamana polszczyzną i to naleciałościami gwarowymi. Zapytał się na przykład co robita. Chciał wiedzieć czym się w Polsce zajmujemy. Interesowało ich wszystko co dzieje się w Polsce, zwłaszcza, że następowały zmiany ustrojowe. Odwiedziliśmy również rodziców pana Kowalczyka. To bardzo mili państwo. Mieszkali prawdziwie po polsku – i stodółka i chlewik, bo mieli trochę ziemi. Po polsku też nas przyjęli. Pan Kowalczyk lubił sobie wypić, to też zostaliśmy poczęstowani czymś mocniejszym. Jego żona zabraniała mu pić, bo miał kłopoty ze zdrowiem. Tak się złożyło, że on przeżył swoją żonkę, bo zmarła rok po naszej wizycie.
Oczywiście każdej niedzieli uczestniczyliśmy z naszymi gospodarzami we mszy świętej. Po nabożeństwie w Chateauroux, ksiądz proboszcz stanął przed wejściem i żegnał się ze swymi parafianami. Kiedy podszedł do nas Solange powiedziała, że jesteśmy z Polski, a on nato; a Waleza (Wałęsa)
Zwierzęta same wiedziały
Pewnego dnia pojechaliśmy też do gospodarstwa rolnego, prowadzonego przez krewnych naszych gospodarzy. Zajmowali się hodowlą krów i kóz. Gospodarstwo zmechanizowane, szczególnie udój zwierząt. Kiedy następowała pora dojenia krówki karnie, jedna za drugą zajmowały wyznaczone stanowiska w specjalnym boksie. Tam myte były wymiona i zakładane dojarki automatyczne. Mleko odpływało do schładzanego zbiornika. Po wydojenia jednej partii krów, następowała zmiana. Zwierzęta same wiedziały jak się w tym wszystkim poruszać. To samo dotyczyło kóz. Wszystkie operacje związane z karmieniem, udojem, zadawaniem leków, były skomputeryzowane. W uszach krów zamontowane były specjalne czytniki rejestrujące poszczególne czynności.
Powoli zbliżał się czas naszego odjazdu. Chciało mi się już do domu. Zaplanowałem wyjazd w czwartek 21 września rano. Wyczułem, że moi bliscy zostaliby jeszcze kilka dnia. Dziś jest mi bardzo przykro, że nie zostaliśmy te kilka dni dłużej.
Powrót
W środę wieczorem zaczęło się pakowanie naszej przyczepki. Myślałem, że będzie tego mniej. Jednak nasi gospodarze zaopatrzyli nas w prowiant, napoje, wodę w plastykowym zbiorniku z kranikiem do mycia rąk i sprężarkę ze starej lodówki przystosowaną do pompowania kół samochodowych. Znowu był pełno. Poszliśmy wcześnie spać, by wstać o 4 rano. Śniadanie, serdeczne pożegnanie z naszymi przyjaciółmi i ruszyliśmy do domu. Dzień zapowiadał się znowu gorący i słoneczny. Już nie pamiętam, czy na starcie ja prowadziłem, czy Rajmund. Po jakiejś godzinie zatrzymaliśmy się przy markecie na drobne zakupy, a w stacji benzynowej zatankowaliśmy zbiornik do pełna. Wracaliśmy tą samą trasą przez Francję. Oczywiście były drobne pomyłki w odczycie kierunkowskazów, bo raz nawet jechaliśmy w kierunku Paryża.
W jednej z miejscowości spotkałem się po raz pierwszy z „leżącym policjantem”, czyli wybudowanym garbem na jezdni, dla zwolnienia szybkości. Przejechałem przez niego bez zwalniania samochodu. Myślałem, że urwała się przyczepka, tak szarpnęło. Na szczęście nic się nie stało. Wracaliśmy pełni zadowolenia. Podziwialiśmy całe hektary winnic na stokach wzgórz i piękny krajobraz, którego przedtem nie widzieliśmy bo była noc. Krótko przed granicą zatankowaliśmy samochód i kanister, by starczyło paliwa do NRD. Na granicy w Saarbrüken byliśmy wieczorem. Tym razem przejechaliśmy głaciutko, jedynie kontrola paszportowa ze strony niemieckiej i jedziemy dalej. Była godzina 19.50. Tym razem jesteśmy już na autostradzie i wspólnie pośpiewując sobie, pędzimy, o ile „maluchem” można pędzić, w stronę NRD. Po drodze wpadamy w tak okropną mgłę, że straciliśmy właściwy kierunek. Poruszaliśmy się w mleku. Jadę wolniutko za światłami jakiegoś samochodu i zjeżdżamy do małego miasteczka - mogła być druga nad ranem. Zatrzymujemy się, by zapytać kogoś o drogę do przejścia granicznego. Na ulicy żywego ducha, w oknach ciemno – przecież głęboka noc.
Reklama
Maluchem do Chateauroux (cz. III)
Pożółkłe kalendarze. Kolejnym naszym celem było wzgórze Montmatre z bazyliką Serca Jezusa (La Basilique Sacre Cceur). Tu rozciągał się widok na ogromny Paryż i jego stare budowle. Tu jest miejsce artystów malarzy, muzyków, dziesiątek kafejek obok siebie, sklepów z pamiątkami.
- 11.04.2008 10:26 (aktualizacja 01.04.2023 08:49)
Napisz komentarz
Komentarze