- Ma pan za sobą wspaniałą kreację w operze „Gracze” Szostakowicza i Meyera, której premiera odbyła się 26 stycznia 2013 r. w Operze Bałtyckiej.
- Nie jest to łatwa sztuka i nie jest to łatwe śpiewanie, bardzo bałem się, czy podołam tak trudnej partii, należy bez wątpienia do najtrudniejszych, z jaką przyszło mi się zmierzyć w mojej 25 letniej pracy artystycznej. Rola barytonowa Utieszitelnego jest arcytrudna i bodaj największa w tej operze. Owa trudność polega zarówno na wielkiej objętości materiału, jak i dużej rozpiętości skali głosu. Wymaga od wykonawcy sporej wytrzymałości fizycznej bowiem większość materiału wokalnego zapisana jest w dynamice fortissimo! Jest to więc partia dla doświadczonego śpiewaka z mocnym głosem i bardzo dobrym górnym rejestrem. Chyba dałem radę!?
- Za kilka dni, 12 i 13 lutego 2013 r., wystąpi pan w partii tytułowej w operze „Makbet” G. Verdiego w Operze Bałtyckiej, wtorkowy spektakl mieć będzie wyjątkowy charakter, tego wieczoru świętować pan będzie srebrny jubileusz pracy artystycznej. Serdeczne gratulacje!
- W „Makbecie” śpiewałem ostatnio w lutym 2011 roku, a więc dokładnie dwa lata temu. Po tak długim okresie czasu jest to dla mnie tworzenie przedstawienia w pewnym sensie od nowa. Jestem więc nieco niespokojny, czy wszystko się uda? To piękna, złożona i wymagająca rola verdiowska i cieszę się, że przypadła na okres mojej dojrzałości zawodowej. Partia wymaga nie tylko dobrej dyspozycji wokalnej, ale też gotowości psychofizycznej, aby ogarnąć dosyć skomplikowaną postać tytułowego bohatera. Staram się prowadzić postać i operować głosem w taki sposób, aby wizja mojego Makbeta była czytelna dla widza, a przede wszystkim ludzka i scenicznie prawdziwa.
- Pana sceniczną partnerką jest Katarzyna Hołysz jako Lady Makbet.
- To bardzo piękny, inteligentny i prawy człowiek, świetny muzyk, znakomita wokalistka, dobrze mi się z nią śpiewa, świetnie partneruje na scenie! Za każdym razem witamy się i żegnamy z uśmiechem, a to w zawodzie jest bardzo ważne.
- Upłynęło ćwierć wieku od chwili, kiedy zadebiutował pan na tej scenie w operze „Cyrulik sewilski”.
- Tak, wspominam ten moment z wielkim sentymentem. Dobrym duchem i animatorem tego zdarzenia Piotr Kusiewicz, który zarekomendował trójkę studentów: Mirosławę Tukalską, Ryszarda Minkiewicza i mnie - byliśmy na roku dyplomowym Wydziału Wokalno – Aktorskiego w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki. Dosyć szybko weszliśmy w przedstawienie, mieliśmy kilka prób, muzycznie przygotowywał nas Jerzy Michalak. Pamiętam, że bisowałem na premierze swoją arię, co na spektaklu rzadko się zdarza. Występ był na tyle udany, że ówczesny dyrektor Włodzimierz Nawotka zaproponował mi angaż do zespołu solistów Opery Bałtyckiej.
- Wcześniej zadebiutował pan w koncercie oratoryjnym.
- Zastępowałem samego Andrzeja Hiolskiego, który nagle zachorował, w „Królu Edypie” Igora Strawińskiego, przygotować się musiałem błyskawicznie. Wystąpiłem z solistami z wysokiej półki: Jadwigą Teresą Stępień, Piotrem Kusiewiczem w roli tytułowej, Jerzym Mechlińskim i Ryszardem Minkiewiczem. Tak życie napisało scenariusz, w naszym zawodzie potrzebny jest łut szczęścia. Duchem i tego występu był Piotr Kusiewicz, który zawsze promował swoich studentów, to bardzo piękna cecha, nie każdy śpiewający pedagog chce, potrafi i umie to czynić, każde jego zdanie, polecenie, bardzo się liczyło.
- Ma pan muzyczne rodzinne tradycje? Jaka była pana droga do zawodu śpiewaka?
- Urodziłem się i początkowo mieszkałem, żyłem i uczyłem się w Warszawie. Mama śpiewała w amatorskim chórze, a tata często słuchał wraz ze mną muzykę klasyczną. Chodziłem do podstawowej szkoły muzycznej, dwa lata grałem na wiolonczeli, lecz to nie był instrument, z którym mogłem wiązać nadzieje. W wieku osiemnastu lat trafiłem do Wojskowej Szkoły Muzycznej II st. w Gdańsku, która mieściła się w dawnych koszarach przy ul. Łąkowej – nomen omen – w budynku, w którym zlokalizowana jest dziś Akademia Muzyczna im. Stanisława Moniuszki. Tu odnalazłem swój właściwy instrument - klarnet i od tamtego czasu moje życie przeniosło się z Warszawy do Gdańska. Kończąc tę szkołę w 1982 roku od razu dostałem się na studia wokalne do ówczesnej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku, a równolegle, w mojej szkole średniej, pracowałem jako wykładowca, ucząc gry na klarnecie.
- Przyszedł moment przełomowy?
- Moim pedagogiem śpiewu był Andrzej Kosecki, ale pojawił się w uczelni Jerzy Michalak, postać ważna, bo zaczął prowadzić u nas zajęcia operowe i moja wiedza o świecie operowym od razu weszła jakby na wyższy poziom. Michalak doskonale znał formę operową, był dyrygentem w Operze Bałtyckiej, prowadził „Straszny dwór” i inne przedstawienia. Świetnie potrafił naprowadzić młodego wokalistę i to jego zasługa, że na poważnie zacząłem traktować śpiewanie. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z Piotrem Kusiewiczem, który przygotowywał ze mną kilka oper, w tym „Don Pasquale”, te spotkania, rozmowy i postrzeganie muzyki, otwierały moją wrażliwość wokalną. Uczestniczyłem w konkursach krajowych i międzynarodowych, znajdowałem się zawsze w finale, ale nigdy nie zająłem czołowego miejsca, chyba jestem tremiarzem?
Może już dziś, poprzez wzmacnianie samego siebie w pewności, że to, jak prowadzę swój głos, jak nim operuję, jak właściwie władam emocjami, decyduje, że udaje mi się opanować tremę, ale początki były straszne.
- Łączy pan występy w operach i oratoriach z działalnością pedagogiczną.
- Dziś nie ma takich pedagogów, jakim była na przykład Barbara Iglikowska, takich, którzy są do dyspozycji studenta od rana do nocy. Pani profesor zapraszała studentów do siebie do domu, razem jedli, niektórzy u niej przez pewien czas nawet mieszkali. Życie teraz płynie trzy razy szybciej, niż wtedy, my też nie mamy tyle czasu, ile chcielibyśmy poświęcić dydaktyce. Ja mam wielką chęć i przyjemność uczenia, jednak, póki śpiewam, mój czas jest dla studentów nieco ograniczony. Studenci muszą wziąć pod uwagę, że jeżeli na przykład jest okres przedpremierowy, to będą sami pracować, bo też na tym polega studiowanie, nie wystarczy mieć głos, pewne rzeczy należy wypracować indywidualnie, ja im daję jakąś wskazówkę, pokazuję drogę, estetykę dźwiękową a oni próbują to odnaleźć w sobie.
- Jest pan ich mistrzem.
- W pewnym sensie tak i to jest dla nich chyba bardzo ważne, że mają do czynienia z człowiekiem, który cały czas śpiewa, jest na scenie, pracuje nad sobą i swoimi ułomnościami, by doskonalić swój warsztat wokalny i dawać radość śpiewania innym.
- Łatwiej, czy trudniej jest dziś młodym wokalistom wchodzić na sceny i estrady?
- Chyba jest im trudniej, po prostu większa wytworzyła się konkurencja, granice się otworzyły ze wschodu i z zachodu. W zawodzie śpiewaka bardzo ważne są także kontakty, znajomości, chyba że wokalny meteoryt spada jak z jasnego nieba i wtedy jest łatwo, jednak, jeżeli nawet śpiewak jest bardzo dobry, a nie ma wsparcia w osobie autorytetu, bardzo trudno jest mu zaistnieć. Zawsze moim studentom powtarzam: „Jeśli będziesz dobry w swoim fachu, gdzieś to zafunkcjonuje, wcześniej, czy później ktoś cię zauważy, po prostu cię kupią.” Praca jest najważniejsza, bo czasami nie najpiękniejsze głosy robią karierę, tylko mające osobowość, mówiące do nas w jakiś sposób. Misją pedagoga jest wykształcić kolejne pokolenie śpiewaków operowych, ale, oczywiście, nie każdy dostanie pracę jako solista, część pójdzie do chórów, zespołów kameralnych, a niektórzy w ogóle nie będą pracować w zawodzie. Na uczelni każdy wierzy, że zawojuje cały świat, a potem zderzenie z życiem często bywa bolesne.
- Jakie są losy pana absolwentów?
- Namawiam studentów, którzy rokują nadzieję, na dalsze dokształcanie się, żeby uczyli się języków i szukali kontaktów, jeżdżąc na przesłuchania i castingi. Mogę poszczycić się kilkoma absolwentami, którym doskonale układa się życie zawodowe i wszyscy oni znaleźli pracę w teatrach operowych w kraju i na świecie: Piotr Lempa, Kamil Pękala, Darina Gapicz, Michał Chacewicz, Marek Murawa, Karol Bartosiński, Jarosław Mielniczuk. Większośc moich absolwentów utrzymuje ze mną kontakt, jeden z nich zrobił u mnie doktorat, myślę, że darzą mnie sympatią, co ogromnie cieszy. Obecnie mam szóstkę studentów- same męskie głosy. Jeden robi magisterkę, dwóch jest na trzecim roku, kolejny kończy licencjat, mam nadzieję, że podejmie studia magisterskie i będzie kształcił się u mnie kolejne dwa lata. Studiuje u mnie także kontratenor, wiążę z nim bardzo duże nadzieje, dysponuje bowiem, moim zdaniem, bardzo pięknym, gęstym i nośnym głosem i posiada właściwą wrażliwość muzyczną potrzebną w śpiewaniu.
- W pana przypadku na sukces złożyło się wiele czynników: talent, praca i przysłowiowy łut szczęścia.
- Ważnym człowiekiem, o czym do tej pory nie wspomniałem, ale naprawiam błąd, jest moja żona, Dorota, która w pewnym momencie stanęła na mojej drodze, a to już 17 lat jak jesteśmy razem! To bardzo dobry muzyk i pianistka. Choć nie pracujemy na co dzień ze sobą, sporo partii zrobiliśmy razem. Do roli Makbeta przygotowywałem się z nią, poświęciła mi dużo czasu, bowiem nie zawsze mam okazję mieć pianistę dla siebie. Dorota jest bardzo uporządkowana, pryncypialna, chłodzi moje emocje, czasem mówi, że jestem naiwny i za bardzo ufam ludziom. Czasami spieramy się, jak to w małżeństwie, ale bardzo dużo jej zawdzięczam. - Uczestniczy Pan w największych polskich festiwalach muzycznych, w Teatro Massimo w Palermo zaśpiewał pan tytułową rolę w „Królu Rogerze” Szymanowskiego, w dorobku ma pan ponad 30 pierwszoplanowych partii barytonowych. Jest pan artystą i człowiekiem spełnionym.
- Tak. Wkroczyłem na taki etap, że nie muszę już gonić za czymś, czego nie jestem w stanie dogonić, nie myślę o większej karierze, doszedłem do takiego miejsca w rozwoju głosu i do takiego repertuaru, że jedynie dbać o zdrowie i śpiewać jak najdłużej.
- Artystyczne plany na 2013 rok?
- Powiem o planach potwierdzonych i pewnych. Na przełomie czerwca i lipca nagrywam swoją pierwszą solową płytę z ariami z oper Verdiego i Pucciniego.
W sierpniu w Operze Bałtyckiej biorę udział w premierze opery „Maria” Romana Statkowskiego, w której zaśpiewam rolę Miecznika. Na rozpoczęcie sezonu, w październiku 2013 roku, zaproszony jestem do wykonania partii Tonia w operze „Pajace” R. Leoncavalla w Operze Nova w Bydgoszczy.
- Zostaje trochę wolnego czasu?
- Mam czas spojrzeć na świat i ludzi, na swoje przyjemności (kino i kwiaty) i dbam o nie. Mój syn, Tomasz, ukończył w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej w Gdyni kierunek cywilny - Stosunki Międzynarodowe, pracuje w bankowości, niedawno założył rodzinę, mieszkają w Gdańsku, mamy świetny kontakt, w marcu zostanę dziadkiem, będę miał wnuczka, Stasia i jestem z tego bardzo dumny. Ostatnio syn wpadł na pomysł, żeby zaśpiewać i nagrać dla swojej żony piosenki na Walentynki, wybrał repertuar o miłości, po mnie jest trochę romantykiem. Pracowaliśmy nad tą płytą w domu pięć godzin, widziałem u niego zapał, obserwowałem, jak operuje głosem, jeszcze ma barwę szorstką, prawdziwie męską, trochę przybrudzoną, ale, czuję, że tam jest potencjał, ma bardzo dobry słuch. Oczywiście o profesjonalnym śpiewie nie ma mowy, chce umieć się zaprezentować przy ognisku, na spotkaniu towarzyskim. Powiedziałem, że popracujemy, bardzo mnie cieszy, że go to wciąga.
- Pana dewiza na kolejne ćwierćwiecze?
- Chcę każdego dnia być z sobą w zgodzie i w harmonii, a scenariusz moich poczynań napisze już pewnie samo życie!
Zdjęcia: Z archiwum Leszka Skrli
Napisz komentarz
Komentarze