Na początku XXI wieku ogromnym wzięciem cieszyły się wszelkie muzyczne reaktywacje. Pokolenie zbyt młode by doświadczyć narodzin i ekspansji rock'n'rolla z przyjemnością sięga po koncertowy dorobek Led Zeppelin, Sex Pistols czy The Doors, z kolei fani sprzed lat są gotowi wydać każde pieniądze za przywrócenie czaru młodzieńczych lat. Mimo że wokół powrotów kapel z lat 60. i 70. powstaje wiele kontrowersji (przeważnie dotyczących nazwisk wykonawców) to zazwyczaj tego typu zabiegi postrzegane są jako świetna rozrywka przy muzyce znanej każdemu, a także doświadczenie o wartości edukacyjnej. Niestety Polscy fani często wykazują się przesadnym konserwatyzmem i oburzają się na szarganie "świętości". Kiedyś jednak James Lowe z amerykańskiej kapeli The Electric Prunes wyznał, że nie stanowi dla niego problemu tworzenie zespołu będącego swoim własnym cover bandem. Mam wrażenie, że z podobnym dystansem należy podchodzić do projektu, którym dzisiaj opatrzony jest szyldem "Czerwone Gitary".
Zręczną konferansjerką, połączoną z udawaną próbą dźwięku (mającą na celu przedstawienie muzyków), występ rozpoczął Jerzy Skrzypczyk. 67-letni perkusista jest z Gitarami od samego początku. Aż trudno uwierzyć, że (bez widocznego na zewnątrz) problemu jest w stanie odegrać cały rockowy koncert, na tak wymagającym kondycyjnie instrumencie jak perkusja. Mało tego, jednocześnie pełnił funkcję lidera i zawadiaki, opowiada anegdoty (np. o "duszy" żelazka, którą kiedy otrzymał od fanki Krzysztof Klenczon. Do podarunku dołączony był liścik "wziąłeś serce, weź i duszę"), przybliżał biografię zespołu i prowokował tłum do zrywania się z miejsc. Czas był nieco mniej wyrozumiały dla Jerzego Kosseli (także od samego początku w Gitarach) - po kilku utworach gitarzysta zniknął (jak sam określił "na kawę"), a przez kolejną ok. godzinę zastępował go Dariusz Olszewski.
Po wstępie wybrzmiał utwór, którego tekst skazuje go na wieczne miejsce nr 1 na setliście - "To właśnie my". Chwilę później zespół odegrał nieśmiertelny hicior "Historia jednej znajomości" i przeszedł do swoistego „mash-upu” złożonego z fragmentów kilku bardziej i mniej znanych piosenek (m.in. "Bo ty się boisz myszy", "Ciągle pada" czy "Dozwolone od lat 18"). Kolejnym punktem w programie był tymczasowy powrót do koncertu w Teatrze Muzycznym w Gdyni sprzed roku. Występ ów poświęcony był w całości twórczości Krzysztofa Klenczona i upamiętniał 70. rocznicę jego urodzin. Kwintet zagrał m.in. "Latawce z moich stron", "Wróćmy nad jeziora" i "Kwiaty we włosach". Mieczysław Wądołowski przypomniał, że nie bez przyczyny wygrał przed laty konkurs na najlepsze wykonanie piosenki Klenczona, momentami można było odnieść wrażenie, że to właśnie jego idol śpiewa ze sceny. Głos przedwcześnie zmarłego wokalisty pojawił się na chwilę, został odtworzony w pierwszej zwrotce "Białego krzyża".
Zdecydowanie najmniej atrakcyjną częścią wieczoru była prezentacja najnowszych utworów w dorobku Czerwonych Gitar. Chociaż nie należę do ortodoksyjnych fanów krytykujących wszystko co nowe to materiał z wydanego w 2005 roku "O.K." wydaje mi się zbyt bliski współczesnym polskim królom list przebojów (np. Feel). Niestety niewielki procent w repertuarze stanowią kawałki z mojego ulubionego krążka zespołu - "Na fujarce". Jest to jednak na tyle nie-przebojowe wydawnictwo, że trudno się temu dziwić skoro koncertowi przyświecała idea przywoływania największych hitów.
Czerwone Gitary to fundamenty polskiej muzyki rockowej. Jedyne, co wywołuje niedosyt podczas ich koncertów po blisko 50 latach na scenie to ilość młodych ludzi na sali. To wciąż żywa i porywająca muzyka, zasługująca na to aby (wzorując się chociażby na tendencjach z zachodu) w połączeniu ze świeżą krwią występować na dużych rockowych festiwalach w całym kraju.
Napisz komentarz
Komentarze