Niby to nic takiego, a jednak informacja o "jedynym koncercie w Polsce" właśnie w klubie Żak połechtała lokalny patriotyzm. Publiczność zrewanżowała się za wyróżnienie imponującym tłumem wypełniającym wszystkie 3 kondygnacje Sali Suwnicowej. Z jednej strony Iyer to nazwisko doskonale znane miłośnikom jazzu, z drugiej nie jest to jeszcze gigant kalibru Chicka Corea czy Herbiego Hancocka, więc trudno jednoznacznie stwierdzić czy tak duże zainteresowanie było do przewidzenia. Tak czy inaczej dawno nie byłem na niefestiwalowym koncercie jazzowym, na którym trudno było zrobić krok w którymkolwiek kierunku. Nie muszę sprawdzać komentarzy na internetowych forach żeby mieć pewność obecności (zawsze prężnie działającej) grupy malkontentów. Niestety bardzo wielu chciałoby żeby jazz starzał się razem z nimi i razem z nimi zajął wygodne miejsce siedzące. Jak na złość dźwięki wciąż nie chcą spokornieć, rozchodzą się ze zdwojoną siłą wśród stojącej, bujającej się, tańczącej widowni. U muzyków pokroju Vijaya Iyera łatwo można dopatrzeć się koneksji pomiędzy jazzem i nieco młodszym od niego rockiem. Pomimo braku gitar i śpiewającego frontmana dynamika części kompozycji wyraźnie ciąży ku fusion, a chwytliwość "refrenów" (w np. "Human nature") z łatwością można by przekuć na przyjazną radiu balladę.
Tercet jest firmowany nazwiskiem najbardziej utytułowanego członka, ale od pierwszych dźwięków jasne było, że scena została podzielona na 3 fragmenty zagospodarowane przez charyzmatyczne indywidua. Najbardziej przewidywalny był lider, którego talent - chociaż wybitny - już wystarczająco długo błyszczy aby obserwatorzy współczesnych poczynań gatunku mogli się z nim osłuchać. Pomiędzy seriami utworów Vijay rzucał kilka zdań rozbawiających publiczność, sam pozostawał natomiast całkowicie skupiony na instrumencie. Znacznie bardziej żywiołowi okazali się jego kompani - Marcus Gilmore nie mógł usiedzieć przed perkusją bez nieustannego strojenia jej, dokręcania i odkręcania elementów. Sprawiał wrażenie wprawionego mechanika, który wciąż udoskonala swój pojazd. Solówka zaserwowana pod koniec występu to najlepszy dowód nieprzeciętnych zdolności bębniarza - chociaż czuć było w niej efekciarstwo to jednoczesne wystrzelenie z wszystkich armat robiło wrażenie nawet na mimice Vijaya. Stephen Crump zdawał się zespajać światy o odmiennej dynamice. Zdarzało mu się poddawać monotonnemu wystukiwaniu rytmu, ale bardzo rzadko oddawał kolegom pozycję instrumentu prowadzącego. Świetny efekt dawało ciągłe nucenie, wyraźnie słyszalne w pierwszych rzędach, odgrywanych na kontrabasie partii. W wielu momentach można było odnieść wrażenie, że każdy z muzyków gra nie bacząc na poczynania reszty. Jakimś sposobem całość złączyła się jednak w harmonijne brzmienie sprawiające wrażenie łatwego w odbiorze.
Oprócz najnowszych kompozycji pojawiły się także wcześniejsze utwory oraz własna aranżacja "Big brother" z repertuaru Steviego Wondera. W sumie około 2 godzin znakomitej muzyki wyważonej tak, aby odpowiadała wymagającym fanom, jak i początkującym adeptom jazzowego grania. Niewiele zespołów może poszczycić się taką zdolnością, ale Vijay Iyer Trio nie jest jak większość zespołów. To dzięki takim projektom jazz na zawsze pozostanie młody.
Więcej: Jazz przyśpieszający bicie serca
Napisz komentarz
Komentarze