- Jak wyglądało Pani pierwsze spotkanie z Kazimierzem Deyną?
- Poznaliśmy się na lotnisku. Wracałam z Targów Jugosłowiańskich a Kazimierz ze zgrupowania, po którym wybierał się na mecz do Poznania. Zajął pierwsze miejsce w samolocie. Na początku bardzo nieelegancko rzucał we mnie różnymi papierkowymi piłeczkami w chłopięcym stylu. A potem przysiadł się do mnie w autobusie. Udało mu się uzyskać ode mnie numer telefonu. No i tak się zaczęło.
- A czym Panią ujął?
- Na początku, jak wspomniałam, podrywał mnie w nieelegancki sposób. A potem ujął mnie swoją cierpliwością. Dzwonił do mnie do domu. Ja prowadząc własny interes nie miałam możliwości kontaktowania się z nim. Często nie było mnie w domu. Nie było wtedy telefonów komórkowych. Więc Kazimierz rozmawiał sobie z moją mamą i ojczymem. Ojczym był bardzo wiernym kibicem. Lubił mamę zawsze poduczać w sprawach związanych ze sportem. Kazimierz najpierw przekonał do siebie moją rodzinę, a później mnie.
- Jak wyglądał jego zwykły dzień?
- Kazimierz wstawał wcześnie, wypijał herbatę, ponieważ kawy nigdy nie pił. Jadł lekkie śniadanko – ulubioną paróweczkę i grzankę. I pędził na trening. Gdy wracał z treningu, brał prysznic. Potem krótki odpoczynek, masaż i bardzo duży lunch. Mówię o czasie, kiedy mieszkaliśmy już w Stanach. Tam jest zupełnie inaczej. Kazimierz lubił dobrze i dużo jeść. Miał dużo swoich ulubionych potraw.
- Jak odpoczywał?
- Lubił spokój. Odpoczywał przy muzyce. W Warszawie trudno było o spokój, ponieważ mieszkaliśmy w centrum, przez co był niemały hałas. Ale jakoś starałam się tak urządzić mieszkanie, udekorować je, aby było wygodnie i cicho.
Więcej w Gazecie Kociewskiej, która wraz z Dziennikiem Pomorza ukazuje się na terenie powiatu starogardzkiego.
Napisz komentarz
Komentarze